Był sobie ogień…

Bez kategorii
22 wrz 2011 00:28

Przed 2560 dniami i 30092 kilometrami…

DHL Powerade BikeMaraton 2004 – Przesieka

No i znowu byłem pojeździć. Tym razem Przesieka koło Jeleniej Góry. Najpierw podróż autem ze znajomymi (żona kolegi jest 3 wśród kobiet i zwykle staje na podium). 8 godzin jazdy, po drodze ciągle jakieś roboty drogowe. Krótki sen. Rano w starym pensjonacie, pani profesjonalnie zapytała nas co chcemy na śniadanie: „makaron czy ryż?” (widać przeszkolona w kolarskim jadłospisie). Potem odbiór chipów rejestrujących przejazd (taka opaska na nogę z rzepami), zakup żeli i batonów, krótka rozgrzewka i można stanąć w strefie startu – między bramkami jak na koncercie i za półokrągłym balonem, gdzie ustawiają najlepszych w klasyfikacji generalnej i VIPów. Wszedłem tam 1/2h przed startem, ale i tak byłem w drugiej połowie stawki.

No i start. Najpierw honorowy, czyli bez ścigania w dół. Na dole zawracamy i już się odbywa wyścig właściwy. Początek 12 km pod górę asfaltem. To celowy zabieg organizatorów, żeby rozciągnąć stawkę. Daleko przede mną jedzie Sławka – wiem, że już jej nie spotkam na trasie i przewaga będzie się powiększać. Za mną Paweł, który zawsze zaczyna wolniej, ale może mnie dojść na podjeździe, bo to moja najsłabsza dyscyplina.

Przed końcem podjazdu właśnie tak się dzieje. Kiedy ja jadę jak w transie – śpiąc jeszcze trochę i marząc o kawie – słyszę za sobą głos „Remek, poczekaj, gdzie tak pędzisz”. Żartowniś, cholera. Jechałem nie więcej niż 8km/h. Jedziemy przez chwilę razem, ale potem asfalt opada i nabieram prędkości. Potem droga wpada do lasu i leci po wielkich celowo pokolorowanych farbami kamieniach. Tutaj nadrabiam. Lecę, ryzykując snejkiem (czyli złapaniem gumy).

Pierwszy bufet. Staję na 15 sekund i zabieram do kieszeni banany. Potem pamiętam tylko piękna szeroką, wijącą się leśną drogę z przepaścią po lewej i skałami po prawej. Na drugim bufecie w ogóle nie staję, spotykam jednego z organizatorów, który też jeździ. Dla niego już po wyścigu. Uszkodził oponę i zerwał łańcuch. Po drodze ze dwa razy na trasie widzę Gosię, która robi zdjęcia.

Trasa dociera do początkowej fazy drogi pod górę i skręca w jakiś marny asfalt jeszcze ostrzej pod gore. Tam jest mata rejestrująca zawodników dzięki chipom przyczepionym do nóg. Tak, żeby nikt nie oszukiwał i meldował się w odpowiednich miejscach. Zaraz potem na asfalcie napis 20% – niezły podjazd. Większość prowadzi, ja staram się jechać. Tempo jakieś 4km/h. Ludzie pokrzykują, ze nie warto się męczyć, ale ja wiem swoje. Spacer w tym miejscu byłby jeszcze wolniejszy. Ja chodzę pod gore 3km/h podczas gdy inni potrafią i 6km/h.

Potem zmiana nawierzchni – też pod górę, ale po korzeniach. Tu już zsiadam. Dalej trochę z górki i słyszę pawie (taki odgłos słyszy się w łazienkach jak pawie wieczorem do siebie nadają, takie skrzeczenie). Tutaj to oznacza trudny technicznie zjazd i słychać tarcie dzieciatkow klocków hamulcowych o obręcze. Niesamowite. Dalej znowu wyjazd na asfalt. To już końcówka pierwszej pętli. Na asfalcie informacja, ze będzie 2,5km podjazdu. Do mety jeszcze 7000m, 6000m… Ciężko się jedzie i powoli. Znowu Paweł mnie dogania i znowu mu uciekam na kamienistym zjeździe. To miejsce nazwali „krasnoludkami”. Pomalowane kamienie przypominały czapki krasnali. Jakaś laska zajeżdża mi drogę. Pędzę do mety i rozjazdu dystans GIGA (2 kółka w odróżnieniu od jednego kółka zwanego MEGA). Decyzja o kontynuowaniu zapadła już dawno, wiec nie mam pokus, żeby zjechać do mety i zaliczyć krótszy dystans. Jakaś pani stoi na rozjeździe i bije brawo wszystkim, którzy zdecydowali się na GIGA. Zmieściłem się w limicie czasu bez problemu. Tym razem był liberalny.

Za rozjazdem mały bufet. Znowu biorę banana i pociągam żel energetyczny, bo pamiętam, ze przede mną maksymalny podjazd. Paweł mnie dogania i widzę jego plecy poraz ostatni. Na drugiej pętli jest inaczej niż na pierwszej. Pusto. Nie ma tłoku. Jest cicho i walka z samym sobą. Przede mną 2 targety. Dziewczyna i jakiś facet. Faceta prześcigam na bufecie. Najwyraźniej gustuje w tych smakołykach. Arbuzy, ciastka, itd… Przegonił mnie na podjeździe i rzucił, ze przejechałem bez postoju w „restauracji”.

Jadę dalej. Jakaś dziewczynka żebrze o bidon. Ale nie jestem samobójca – mam tam jeszcze wodę. Gdy zabieram się drugi raz za 20%owy podjazd jakiś policjant wstzrymujacy ruch kreci głową i ostrzega mnie, ze mam przewalone. Facet, który pilnował maty niezadowolony rozwija ja z powrotem – myślał, ze to już koniec stawki, a tu jeszcze ja się pojawiłem. Tym razem podchodzę, za to odcinek po korzeniach jadę. Znowu pawie, potem bufet z wafelkami. 2,5km podjazdu asfaltowego. Wyprzedza mnie smakosz. Ale nie daję za wygraną. Mam go na odległość 200m. Na krasnoludkach jest mój.


Wjeżdżam na metę. Gosia czeka z aparatem w pogotowiu. Jestem 6 minut za Pawłem i ponad 1/2h za Sławką. Łączny czas 4:59. Jestem wykończony, ale zadowolony. 80km i 1600m (w pionie) przewyższeń. Potem były jeszcze imprezy kulturalne. Koncert punków Świnka Halinka i wieczorne piwko „Pod Wesołym Misiem”. Cholera – do następnego maratonu aż 8 miesięcy…

Dodaj komentarz