Race Around Austria 2016 – odc. 9 – Kuhtai, czyli góra krów… i koni

Race Around Austria 2016, Wyścigi
28 wrz 2016 00:15

Kuh to po niemiecku krowa. Kuhtai to góra krów (a właściwie przełęcz), bo rzeczywiście jest tam ich dużo. W czasie RAA zawsze czekam na ten odcinek. Podjazd jest miejscami mocno stromy – do 17%. W sumie na ostatnich 23 km właściwej wspinaczki pokonuje się 1400 m przewyższenia.

Pod Kuthai jadę z obawami, bo 3 lata temu miałem tam ogromne problemy z oddychaniem. Wtedy na tych stromiznach czułem potrzebę zsynchronizowania oddechu z kadencją (rytmem pedałowania) i nie mogłem sobie dać z tym rady. Jechałem szlaczkiem, trawersowałem i ledwo trzymałem równowagę z powodu małej prędkości. Miałem wtedy myśli, że być może ta góra mnie pokona i nie osiągnę mety. Tamten wyścig ukończyłem nieoficjalnie, bo 51 minut po limicie czasu, a Kuhtai na zawsze pozostanie „moją” górą.

KuhtaiE

Jest ku temu jeszcze jeden powód. W głowie zawsze będę miał wspomnienie pulsującej krwi w skroniach, kołatania serca, przyśpieszonego oddechu i dzwonków, którymi witały mnie te krowy. To było jak muzyka, a zwierzęta „robiły za kibiców”. Jedziesz kolejny zakręt i słyszysz coraz głośniej dźwięczącą melodię następnego stada. Teraz już wiem skąd się wzięły kibicowskie dzwonkami na trasach górskich etapów. Musiał to wymyślić ktoś, kto przeżył podjazd na Kuhtai lub podobną krowią górę.

Także tego roku „Góra Krów” jest dla mnie punktem kulminacyjnym. Do podnóża podjeżdżam w towarzystwie Sebiego, który objaśnia mi jak wygląda trasa i ile mam do szczytu. Zazdroszczę chłopakowi, że ma taki wyjazd na 2000m npm pod domem!

Sebi wraca do siebie. Za mną pacecar z Michałem, Kubą i Maćkiem. Michał spokojnie obserwuje, gotowy na ewentualną interwencję trenerską. Kuba nagrywa filmik. Maciek dopytuje się, czego mi trzeba. Odpowiadam – „Kawy!”. Jestem kawoszem w cywilu i na rowerze, a teraz akurat zbliża się wieczór i fajnie byłoby poczuć orzeźwiający zapach i łyknąć sobie czarnego napoju. Maciek działa błyskawicznie i po paru minutach mam, czego chciałem. Okazało się, że wparował do najbliższej chaty, poinformował o wyścigu i w krótkich żołnierskich słowach zaordynował, że kolarz potrzebuje kawę. Mój team oraz Austriacy po raz kolejny stanęli na wysokości zadania.

Kuhtai1
Stok się nastramia. Najbardziej nachylony kilometr ma tutaj średnio 12%. Serpentyny się wiją. Z moim oddechem wszystko w porządku. Większość roboty robią mocne łydy zbudowane podczas Everestingów na Agrykoli. Układ oddechowy jest odciążony.

Maciek wychodzi z auta i biegnie ze mną opowiadając mi coś ciągle. Nie jestem dobrym rozmówcą na takim podjeździe, ale słuchaczem – jak najbardziej. Fajnie jest zająć głowę jakąś opowieścią. Chociaż czasami, jeśli trudności są spore, wolę walczyć, pracować w samotności, być tylko z samym z sobą i koncentrować się w 100% na jeździe.

Z tyłu dogadania nas sztafeta kobieca. Mają łatwiej niż zawodnicy solo, bo jadą na zmianę. Dziewczyny bardzo dobrze cisną.  Wymieniamy parę zdań z nimi. Widać w nich sporo energii i pozytywnego nastawienia. To dodaje sił także mi.

W wyższych partiach pojawiają się galerie, pod którymi przejeżdżamy. Są też wyczekiwane przeze mnie krowie dzwonki. Piękne dźwięki! Szczyt już blisko, ale jest tak cudownie, że chcę aby ten podjazd trwał dłużej.

A co to takiego?

Kuhtai2

Zamiast krów mamy konie. Dużo koni a na końcu jeden maluch, który ledwie może zdążyć za pozostałymi. Mam trochę wyrzuty sumienia, bo konie poczuły się chyba przeganiane i zrobiły z nami konkretny odcinek trasy, dobiegając na przełęcz . Z drugiej strony – skoro są tu pozostawione sobie a trasa jest na co dzień uczęszczana przez rowery, motory i samochody – chyba jednak mają ten teren obeznany i prędzej my byśmy się zgubili niż one.

Na górze oczywiście krajobrazów nie widać, bo zapadła noc. Trochę szkoda, bo pamiętam, że jest pięknie. Rozległa przełęcz, wokół góry, krowy… Spędzamy tam 13 minut. Nie pamiętam na co była ta przerwa poza sikaniem, ale po kilkudziesięciogodzinnej jeździe czas płynie inaczej. Wydaje Ci się, że minęła chwila, a w realnym świecie upłynął kwadrans.

Jedziemy w dół. Ostatni raz, kiedy tu zjeżdżałem miałem potworne problemy z sennością. Co chwila zbliżałem się do krawędzi jezdni albo wyjeżdżałem na środek. Chłopaki krzyczeli wtedy do mnie z auta, a ja wyrywałem się z półsnu i zjeżdżałem dalej. Nawet zaczynało mi się coś śnić. Tym razem nie chce mi się spać, ale jest mi zimno. Wiem już co trzeba robić, więc zarzynam klocki i obręcze, aby tylko czuć w nogach opór. Zjazd jest dość stromy, bardziej stromy niż podjazd, który mam właśnie za sobą. Na 18 kilometrach obniżamy poziom o 1200 metrów.

Na postoju zupa pomidorowa. Czuję jakby była strasznie słona i pikantna. Kubki smakowe reagują dużą wrażliwością na zmianę menu ze słodyczy żeli i nutridrinków na coś słonego. Pali w poranione usta. Wykręca mordę, ale jest miłą odmianą i ogrzewa od środka.

To już 77. godzina wyścigu. Jest noc (z piątku na sobotę), ale nie robimy dużej przerwy. Po 7 minutach jestem na siodełku z planem ogarnięcia kolejnego podjazdu…

Zobacz również