Zanim stanąłem na starcie, zapodałem kolejną drzemkę. W końcu ruszamy o 18:28 i cała noc przede mną. Po przebudzeniu miałem kilkadziesiąt minut do startu. Czułem się spokojny, spowolniony i zrelaksowany. Jednak im było bliżej godziny „0”, tym bardziej zaczęło rosnąć we mnie poddenerwowanie i niepewność. O moją dyspozycję, o ekipę, o sprzęt…
Kiedy już wziąłem rower i zbliżyłem się do rampy startowej, mając kilka minut do wyruszenia w drogę, uczucie zmieniło się w oszołomienie. Energia rosła, ale byłem jakby w bańce, do której nie wszystko docierało. Zaraz za mną stał Alex Greisberger, którego poznałem kilka lat temu. Wpadłem mu w ramiona a potem przemieściłem się na rampę.
Na minutę przed startem krótki wywiad. Pytali mnie o Everesting. Padał deszcz. Czułem, że potrzebuję podnieść trochę poziom energii i zacząłem coś krzyczeć do widowni. W zasadzie, przez to opóźniłem o kilka sekund swój start. Sędzia musiał mi przypominać, że już mogę jechać 🙂
Niedługo potem pożyczona koza zaczęła wydawać z siebie jakieś stuki. Na szczęście jechała. Do czasu, kiedy nie nawaliła przednia przerzutka. Wkurzyłem się, a tymczasem wyprzedził mnie Alex. Stanęliśmy, żeby chłopaki to poprawili – wyprzedziło mnie 4-5 zawodników. Nie udało się – dostałem w zamian Treka i poszło bez problemów.
Po 4 godzinach i 115km jazdy stanęliśmy na masaż, jedzenie i przebranie. Nie tyle mi była potrzebna ta przerwa, co chłopakom na reaktywację Ordu.
Po tej interwencji szło nadzwyczaj dobrze. Na kozie jechałem o 10% szybciej niż jechałbym na Treku. Siodło nie moje, ale przynajmniej oszczędzałem tyłek w miejscach, w których na kolejnych kilometrach rzeźbiło mi SMP Lite 209.
Teren był pagórkowaty i przewyższenia stopniowo rosły, jednak cały czas dało się ogarniać to rowerem czasowym. Kolejny postój mieliśmy po 12 godzinach od startu. Bez snu – tylko odpoczynek w pozycji leżącej.
W pierwszą dobę zrobiłem 575km. Prawie wyłącznie na Ordu. W sumie na dobre zmieniłem rower na Treka dopiero po 30h. Nie miałem problemów z agresywną geometrią Orbei, mimo że wcześniej niewiele jeździłem na niej i w ogóle nie miałem doświadczenia z rowerem czasowym.
Pytaliście o ustawienia roweru na długie dystanse. Zawsze robię Body Geometry Fit u Wojtka Marcjoniaka w Airbike. Ogólnie rzecz biorąc ustawiamy pozycję, która jest kompromisem między efektywnością jazdy a komfortem ze wskazaniem na komfort. Co z tego, że miałbym agresywną pozycję, jeśli w trakcie wyścigu nie dałbym rady jej utrzymać ze względu na ból kręgosłupa lub Shermer’s Neck? Jednak z roku na rok jestem w stanie dłużej trzymać pozycję aero. Na początku robiłem to przy pomocy lemondki, teraz zdecydowałem się na rower czasowy na pierwszą część trasy. Na pewno nie ma uniwersalnej pozycji dla każdego ultrasa. Kwestia indywidualna. Do pozycji aero trzeba się wytrenować, a przede wszystkim warto robić fiting, najlepiej co roku.
Wracając na trasę… po 30h miałem 90 minut snu. Udało się zasnąć, chociaż jak zwykle płuca gwizdały, serce waliło i towarzyszył mi znajomy odruch kaszlu. Spałem z przerwami a co do kaszlu, to Jacek mnie na bieżąco osłuchiwał, żeby wykryć ewentualne zapalenie. Na szczęście nic takiego się nie pojawiało.
Po pierwszym śnie zacząłem usadawiać się ponownie na siodełku. Po przerwie zawsze jest z tym problem i trochę wiercenia się. Kiedy opanowałem punkt styku z siodłem, okazało się, że nie jestem w stanie cisnąć z założoną mocą.
Tu czas na przedstawienie taktyki jazdy. Tak, jechałem na moc. Tętno niestety dryfuje w dół po kilkuset kilometrach i ciężko się na nim opierać. Moc jest lepszym wskaźnikiem do planowania jazdy. Na podstawie doświadczeń określiłem sobie plan:
1-a godzina: 180W po płaskim, (+40W pod górkę)
kolejne 2 godziny: 170W po płaskim (+40W pod górę)
kolejne 4 godziny: 160W po płaskim (+40W pod górę)
kolejne 8 godzin: 150W po płaskim (+40W pod górę)
kolejne 16 godzin: 140W po płaskim (+40W pod górę)
kolejne 32 godziny: 130W po płaskim (+40W pod górę)
kolejne 64 godziny: 120W po płaskim (+40W pod górę)
To był strzał w dziesiątkę. Udawało się tego trzymać i wyprzedzać zawodników jadąc swoim tempem. Zauważałem też, że inni kolarze, kiedy się do nich zbliżałem świadomie/podświadomie przyśpieszali, czyli wychodzili ze swojego tempa. Kiedy jechałem 180W pod górkę dojechałem do Hiszpana, kiedy zrównałem się z nim licznik zaczął mi wskazywać 210W, więc się wycofałem za niego. Po czym on znowu zwolnił i zabawa od nowa…
Plan realizowałem bez przeszkód właśnie do czwartkowego ranka, kiedy po ponad 30h jazdy i śnie stwierdziłem, że system przestał działać i brakuje mi sił, żeby wejść na założone waty.
Kilka porannych godzin zajęło nam rozkminienie, że po prostu brakuje mi stałego pokarmu (izotonik, żele i nutridrinki okazały się za małym dostarczycielem węglowodanów). Powinniśmy byli zarzucić makaron/ryż nie tylko przed pójściem spać, ale też po przebudzeniu, bo ta porcja przed snem wystarczyła widocznie tylko na regenerację.
Temat załatwiliśmy paroma batonami i poszło!
Foto: ktoś od organizatora RAA 😉