Lewa noga oparta o ziemię…

Książka, Race Across America 2014, Wykłady inspiracyjne, Wykłady motywacyjne, Wyścigi
29 lis 2019 16:18

_MG_0121

Lewa noga oparta o ziemię, prawa wpięta w blok. Zawsze tak startuję. Przednie koło tylko kilka centymetrów przed niebiesko-czerwono-niebieską linią startu. Tak, jakby miało to znaczenie wobec 3000 mil, które przede mną. Z nieba leje się żar. Prawie 30 stopni Celsjusza. Dobrze, że jestem ubrany na biało. Jedynie niebieskie wstawki na koszulce i spodenkach nieco mocniej skupiają promienie słonecznie. Biała chusta chroni przed poparzeniami ogolonej na zero głowy. Wzrok wpatrzony w ziemię, na metr przed rowerem. Słuch skupiony na spikerze, który jeszcze przed chwilą odbył szkolenie z poprawnego wymawiania mojego imienia i nazwiska. U nas nikt by się tym nie przejmował, ale Amerykanie muszą mieć show dopięte na ostatni guzik.

Nie istnieje nic, co jest dalej niż dwa metry ode mnie. Kibice wychylający się zza barierek i czekający na odliczanie. Plaża oddzielająca Pacyfik od kalifornijskiego miasteczka pełnego sielankowych klimatów z beztroskimi ludźmi szukającymi fali dla swoich desek surfingowych oraz wyluzowanej młodzieży paradującej dostojnie wzdłuż wybrzeża w szpanerskich kabrioletach. Molo pełne ludzi i ptaków. Sprzedawca kokosów. Bar w totalnie amerykańskim stylu – copy/paste jak z filmu – w którym podają 3-daniowe śniadania okraszone obficie sosem klonowym i podlane wielokrotnie uzupełnianą lurowatą kawą z dzbanka. Nie ma nic. Było jeszcze wczoraj, było dziś rano, ale teraz to już nie istnieje.

Przestrzeń skurczyła się tak bardzo, że nie ma nawet mojego teamu, nieodzownej części całej układanki. W tak ograniczonym uniwersum  mózg rozpycha się i domaga o swoje. Nie jest to jednak „tu i teraz”. Sieć neuronów wybrała się w podróż w czasie. Raz wraca do chwili, kiedy siedząc z Gosią na kanapie – jeszcze w starym mieszkaniu – oglądamy kolarstwo w Eurosporcie, a ja obwieszczam, że chciałbym przejechać Race Across America solo. Drugi raz wizualizuje metę po 12 dniach ścigania z czasem kurczącym się wobec nienegocjowalnego limitu 288 godzin od startu.

Jak to się stało, że jestem teraz tu gdzie jestem? Dlaczego i po co? Jaki mechanizm zadział, że przed tylu laty zajarzyła się mała jak zapałka myśl i nie zgasła ani na chwilę. Więcej – z roku na rok paliła się większym ogniem dominując wszystkie inne sprawy mojego świata. Odpowiedź przychodzi tylko jedna. Po prostu – zapaliłem się do właściwej pasji. Do mojej. Trafnie ją odnalazłem pośród wszystkich atrakcyjnych zajęć, jakich się imałem w wolnym czasie. Dokładniej – wyewaluowałem do niej zaczynając od jazdy rowerem po mieście do pracy. Potem – próbując wypraw z sakwami, najpierw krótszych, jak dokoła Bornholmu, potem dłuższych – z Warszawy do Budapesztu przez Wenecję i Rijekę. Następnie – czując dreszczyk emocji w rywalizacji na maratonowych trasach kolarstwa górskiego. Aż w końcu – odkrywając, że stukilometrowe wyścigi MTB są za krótkie i cała frajda zaczyna się wtedy, gdy przychodzi zmęczenie. Nie takie zmęczenie, jak po dźwignięciu wielkiego ciężaru albo wykonaniu sprintu. Nie takie, które boli ogniem ściskanych mięśni, ale takie, które kojarzy się ze znużeniem, mgłą na  oczach, lekkim otumanieniem, sennością. Takie, gdzie nie jest tylko gorzej i gorzej, ale kryzysy przeplatane są euforią a chwile zwątpienia, nieoczekiwaną radością z napotkanych okoliczności przyrody a halucynacje wywołane niedostatkiem minerałów i brakiem snu już nie straszą, ale ciekawią a potem na stałe witają w elitarnym świecie „ultra”, a kto wie, może nawet – niegroźnie, mam nadzieję – uzależniają.

Kilkudobowe przeciągnięcie swojego ciała i umysłu przez ból, niewygodę i pozbawienie się codziennego komfortu z pewnością mogę nazwać pasją. Chyba to lepsze określenie niż komiczne w tym zestawieniu hobby albo konik. W moim przypadku to pasja będąca połączeniem sportu wytrzymałościowego oraz ścisłej i na pozór odległej od wysiłku fizycznego dyscypliny jaką jest analiza i w ogóle obcowanie z danymi. Obie domeny bardzo mnie przyciągają i w praktyce obie nakładają się na siebie. Działają synergicznie. Przy wszystkich niedoskonałościach mnie jako sportowca i moich brakach jako speca od liczb, połączenie tych domen sprawia że obie się nawzajem wspierają. Wykorzystanie analizy danych daje mi przewagę wobec innych wycieniowanych kolarzy, którzy nie są tak mocni w czytaniu plików z treningów a sportowe parcie na cel (choćby z pozoru zbyt ambitny) pozwala na konkurowanie z tymi talentami, które w czasach ogólniaka wyprzedzały mnie na olimpiadzie matematycznej. Nigdy nie stanąłbym tu w Oceanside, gdyby nie kalkulacje liczbowe i podział celu według informatycznej zasady „dziel i rządź”. Nie byłbym w stanie jechać godzinami bez przerwy, gdyby nie naturalna chęć do gapienia się w licznik, zabawy liczbami, odmierzania kilometrów, przeliczania średnich, dzielenia odcinków na mniejsze, prognozowania i zajmowania głowy innymi rzeczami niż to co powtarzalne i monotonne w czasie jazdy. Nie dałbym rady wychodzić prawie codziennie na trening, gdybym nie miał w głowie radosnej perspektywy powrotu do domu i wrzucenia zapisu treningu na Garmin Connect, Endomondo, Stravę, Training Peaks i Activy oraz przejrzenia statystyk i – jako, że wszystkie z wyżej wymienionych narzędzi nie są doskonałe  – wyeksportowania danych do Excela, aby tam poddać je analizie korelacji i odkrywać zależności między generowaną mocą a prędkością, między masą ciała a mocą, między dystansem a możliwe największą średnią mocą i wiele innych.

Szukałem tej połączonej pasji od chwili kalendarzowej dojrzałości, czyli roku w którym stuknęła mi osiemnastka, aż pierwszego startu w Bałtyk-Bieszczady Tour w 2010, kiedy to stawiłem się na wymarzonym, obliczonym i zaplanowanym wyścigu, aby poznać ludzi z tą samą zajawką „ultra” i odkryć, że mimo, iż widzimy się pierwszy raz, coś nas ewidentnie łączy, usuwając bariery nieznajomości (mimo, że nie należę do osób, które od razu odnajdują się w nowym towarzystwie) i generując wielką ochotę na gadanie całymi nocami o wspólnych zainteresowaniach. Czyżby moje życie miało składać się z osiemnastek? 2010 to dokładnie osiemnaście lat po osiemnastych urodzinach. Co stanie się po kolejnych osiemnastu? Czy coś specjalnego się wydarzy? Może to będzie kres tej pasji, a może coś jeszcze innego?

Czy to będzie trwać aż do końca? Pewnie nie. Daję sobie do tego prawo i włączam radar, który ma mi powiedzieć, kiedy skończy się ta radość z analitycznej jazdy. A jeśli miałoby to trwać długo? Cóż… w ultradystanse bawią się nawet osiemdziesięciolatkowie. Nie mam nic przeciwko. Nie jest to Tour de France, gdzie w wieku lat czterdziestu jesteś zwyczajne za wolny, bo za stary.

Gdyby jednak ta pasja miała kiedyś wygasnąć, to jestem na to przygotowany. Mam zaparkowaną jeszcze jedną. Balony na ogrzane powietrze. To długa opowieść. Zaczęło się od obrazów z dzieciństwa, kiedy nad małym miasteczkiem przelatywało ich kilka lub kilkanaście. Ten wspaniały romantyczny widok odłożył się w pamięci, aby powrócić w dorosłym życiu podsycany lekturą książek Richarda Bransona. Pamiętam jak dziś, że jeszcze przed 2010 moje wkręcenie w loty balonem było większe niż pasja kolarska. Jednak pod wpływem rozsądku, z braku czasu i ograniczonej pojemności głowy, jedna z fascynacji ustąpiła drugiej. Być może tylko na jakiś czas. Być może pojawią się jeszcze inne. Tego nie wiem, ale zdążyłem się już zorientować, że po pierwsze – pasja nie musi być ze mną przez całe życie z tą samą albo coraz większą (biada mi i mojej rodzinie!) mocą, a po drugie – pasja, ta czy inna, jest moim największym (a może jedynym?) motorem działania z prawdziwie nieograniczoną mocą i rezultatami – także bez granic. Inaczej mówiąc – bez pasji nie umiem żyć.

Płyną te myśli i rozciągają się jak na gumie… Od przeszłości do przyszłości i z powrotem. Już za chwilę poza nielicznymi przerwami na kontakt z załogą, będą one moim jedynym towarzyszem. To one będą mnie spowalniać i nakręcać. To ja będę za nie odpowiedzialny, aby te złe ignorować a te dobre karmić i produkować z muzyki i nadzwyczajnych krajobrazów.

Odkąd stanąłem na linii startu minęły dwie minuty, ale w  głowie przetoczyły się całe lata z pasją, która mnie tu przywiodła. 10-go czerwca 2014 roku o godzinie 12:48 ruszam na trasę. Ten, nine, eight, seven, six, five, four, three, two, one…. Gooooo! Łeee-miiii-dżjuuuuus!!!!! Saaaa-diiiiin-skiiiii!!!!

 

Foto: Mariusz Michalik

Zobacz również

  • Festiwal Inspiracji 2019Festiwal Inspiracji 2019 Sebastian Kotow, Wojciech Herra, Grzegorz Turniak, Marek Skała i 20 innych wirtuozów inspiracji będzie można zobaczyć, a co ważniejsze - usłyszeć, na kolejnym Festiwalu Inspiracji w […]
  • Ultrakolarz w Stowarzyszeniu Profesjonalnych MówcówUltrakolarz w Stowarzyszeniu Profesjonalnych Mówców Wyścigi, treningi, przygotowania, radzenie sobie z przeszkodami, stawianie celów i pamiętanie o nich każdego dnia... To wszystko, aby spełniać marzenia, podążać za pasją. Jestem na tej […]
  • Masz długodystansowe marzenie? Spełnij je z pomocą Ultrakolarza! Hej, Jestem pierwszym Polakiem, który ukończył najtrudniejszy wyścig kolarski świata w kategorii solo: Race Across America (4800km non-stop) w czasie 11 dni 19 godzin i 33 […]
  • Trzy Tylne Kieszonki, czyli spotkanie pasjonatówTrzy Tylne Kieszonki, czyli spotkanie pasjonatów W warszawskim Veloarcie odbyła się dziś uczta dla koneserów kolarstwa. Chwała za to tym, którzy wpadli na taki oryginalny pomysł. W każdym razie bohaterem dzisiejszego wieczoru był […]