Na Maraton Północ-Południe jechałem 2 miesiące po głównym wyścigu sezonu, czyli Race Across Europe. Czułem się wypoczęty, ale gdzieś tam jakieś małe ogólne zmęczenie sezonem siedziało we mnie. Trasa pozytywnie pobudzała wyobraźnię. Z Helu na Głodówkę. Lubię Hel, lubię Tatry a schronisko na Głodówce z przepiękną panoramą Tatr Wschodnich było wspaniałą perspektywą przed i w czasie jazdy.
MPP to inna dyscyplina niż moje wyścigi ze wsparciem. Tu nawet nie ma bufetów, jak choćby na Bałtyk-Bieszczady Tour. Wszystko co potrzebujesz w czasie maratonu wieziesz ze sobą, a płyny i pokarmy uzupełniasz na stacjach benzynowych. No, możesz w restauracjach, ale tam do czasu jazdy doliczasz dłuższy czas oczekiwania na żarcie. W tej formule musiałem płacić frycowe. Przede wszystkim nie miałem doświadczenia w pakowaniu. Co prawda zaopatrzyłem się w dobrą torbę „zasiodłową”, ale wrzucenie w nią wszystkich rzeczy nie było optymalne. Przede wszystkim wiązało się z utrudnionym dostępem, a poza tym rower był za bardzo dociążony z tyłu, co zwiększało ryzyko fikoła do tyłu na stromych podjazdach.
Rower to oczywiście mój stary dobry Trek Domane z 2013 z przebiegiem 30-40 tys. km. Chociaż z orginalnego zestawu została już chyba tylko rama jakaś przerzutka lub/i hamulec. Koła zupełnie przypadkowe, na dętkach i oponach 25mm. Do tego lemondka Tranz X. Dwa bidony i w założeniu zawsze trzecia butelka w kieszeni z tyłu, żeby można było na tym zestawie zrobić co najmniej 3h bez zatrzymywania. Jakby co, to ten czarny plecak ze zdjęcia to mój przepak, a walizki w tle nie uczestniczą w żaden sposób w wyścigu 🙂
Formuła – inaczej niż na moich wyścigach – pozwalała na jazdę w grupie, co zamierzałem wykorzystać tak długo jak to możliwe, ale trochę wcześniej niż do odcięcia, gdyby okazało się, że „konie” idą w wyższej lidze mocy niż moja. Miało być takie maximum 8/10 albo, jak to mi trener zalecił, IF między 0.75 a 0.80.
W tej fazie sezonu, wyścig nie był już pierwszym priorytetem. Został celowo zepchnięty przez sprawy rodzinne i zawodowe dlatego świadomie zbagatelizowałem dokładne pakowanie i analizę trasy. Na to pierwsze zadanie musiało wystarczyć max 2h a drugie ograniczyło się do wgrania trasy do Garmina.
W piątek 13-go (!) września pojechałem rowerem z Ursynowa na Dworzec Centralny, aby dowiedzieć się, że pociąg ma 70 minut opóźnienia, co wydłużyło się do 2 godzin. Dobrze, że miałem towarzystwo Krystiana, więc czas szybko zleciał. Wykorzystałem go (czas, nie Krystiana 🙂 m.in. na zakup folii NRC w dworcowej aptece – obowiązkowe wyposażenie bikepackera! Dobrze wiedzieć, że panie z apteki znają to pod nazwą „koc ratunkowy” 🙂
Ruszamy z Warszawy. Pociąg TLK ma wieszaki na rowery, więc jak się ma bilet na rower, nie ma problemu z przewozem. System jest tak pomyślany, że pasażerowie z rowerami dostają miejscówki w pobliżu wieszaków. Na peronie spotykamy pierwszego maratończyka, który jedzie tam gdzie my. Potem w pociągu jadę fotel w fotel z Marcinem K. z Szybkiego Kopyta. Podróż mija szybko jak to zwykle w towarzystwie ultrakolarskim. Nawet jeśli spotykasz „swego” pierwszy raz, to gadacie, jakbyście się znali całe życie.
W Gdyni przesiadka do pociągu na Hel. Tam już cały wagon z wieszakami i kolarzami. Jedzie nas kilkanaścioro. Na miejsce docieramy wieczorem. Wciągam podwójny makaron napoli. Nadjeżdża Wojtek z kolegą, czyli nasz prawie pełny skład na nocleg. Jadę się rejestrować. Zostawiam rower na kwaterze na wydmach i idę zrobić zakupy. Woda, izotonik, owsianka, jakieś wafle i banany. Śpimy od 23 do 7 rano.
0h:
W sobotę śniadanie i ruszamy na start. O 8:30 pobieramy trackery GPS i czekamy na sygnał. Start o 9:00. Wszyscy razem. Do Jastarni, honorowo, w tempie policjanta na motorze. Jest czas na potrzebę fizjologiczną i dogonienie czołówki. Kiedy motocyklista daje znać, że możemy go wyprzedzać, tempo wyraźnie wzrasta, ale tylko kilka osób z licznej pierwszej grupy garnie się do pracy. W tej sytuacji zjeżdżam na koniec i staram się pilnować, żeby praca była w miarę sprawiedliwa. Przy okazji uważam, żeby w przypadku porwania się grupy, nadal być w tej pierwszej. Zaczyna padać deszcz. Widać, że przelotny, bo w tle czyste niebo. Wieje bardzo. Gdzieś na 40-tym kilometrze pojawiają się lekkie pagórki. Tempo jest pod 40km/h przy niesprzyjającym wietrze i czuję, że zaczyna mi brakować tlenu. Widzę, że Wojtek odpada. Mówi, że już nie będzie gonił. Następnym urwanym jestem ja. Z przodu 10 kolarzy.
Jadę chwilę sam. Oglądam się za Wojtkiem, ale go nie widzę. Czekam na kolejna grupę. Są. Jest tam Michał. Grupka mało liczna. Z niej też odpadam, ale tym razem bardziej przez nieuwagę niż brak tlenu. Stwierdzam, że jechanie na końcu grupy przez dłużej niż chwilę, to proszenie się o takie kłopoty. W okolicach Żarnowca – trzecia grupa mnie dochodzi. Jednak ta grupka jest mało spójna, praca nierówna. Za Jeziorem Żarnowieckim jest podjazd i tam każdy sobie. W efekcie jadę solo w bliższym lub dalszym otoczeniu innych zawodników.
Mija trzecia godzina. Przychodzą negatywne myśli. „Bez sensu ta jazda”, „zostałem z tyłu”, „nic z tego dobrego nie będzie”. Po jakimś czasie przytomnie zauważam dwa fakty. Pierwszy – że to dopiero początek, drugi – że takie myśli zawsze przechodzą. No i faktycznie, nie minęła godzina i głowa była zajęta przez inne sprawy. Przede wszystkim zacząłem sobie układać plan postojów, pojenia i żywienia. Pierwszy raz stanąłem po 5h jazdy w sklepie w Borucinie. 3 bidony na 5h jazdy to trochę za mało. Postanowiłem stawać co 4h. Jednak nie znałem rozkładu sklepów i stacji benzynowych. Te drugie pewniejsze, bo sklepy zawsze się zamykają wieczorem a po za tym jutro niehandlowa niedziela. Wracając do planu – postój co 4h, ale szukam stacji już po 3h i jak jest to staję. Życie zweryfikowało, że to dobry plan.
Co do jedzenia to, nie wnikając w szczegóły, zaplanowałem, że muszę zjadać jedną „rzecz” na godzinę. Żarłem żele i batony (te miałem w torbie). A z dobrodziejstw stacji i sklepów – hot dogi, zapiekanki, drożdżówki, pączki, wafle, snickersy i marsy. Ogarnąłem temat wstępnego otwierania batonów, żebym mógł je od bez problemu zjeść w trakcie jazdy po wyjęciu z kieszonki. Wreszcie przestałem o tym zapominać 😉
5h:
Po wyścigu puściłem sobie replay z trackcourse’a (http://event.trackcourse.com/view/maraton-polnoc-poludnie-2019). Piszę na wszelki wypadek, gdybyście się dziwili, skąd mam takie szczegółowe dane. Więc tak…. Po 5h byłem na 26-ej pozycji i generalnie to się mniej więcej zgadzało z moją intuicją na ten temat w czasie jazdy. Godzinę później we Wdzydzach mijam się z Tomkiem W., a po kolejnej godzinie dochodzę Krystiana, który ma problem z nawigacją – chyba skasował sobie tracka przez przypadek. W 9-ej godzinie dogania mnie znowu Tomek i jedziemy razem gadając sobie. Tak dojeżdżamy do Maćka K. Sielankę przerywa mój plan, który mówi, żeby stanąć w wiejskim sklepie. Chłopaki jadą dalej a ja ogarniając dietę wymieniam gadkę z panami spożywającymi napój izotoniczny wyskokowy. „To ile kilometrów pan jedzie”. Odpowiadam. Na to jeden z tubylców do drugiego: „A widzisz, a Ty byś nawet dwudziestu nie przejechał!” Na tym miłym postoju ktoś mnie wyprzedza.
10h:
Summa summarum po kolejnych 5h awansowałem o 2 pozycje. Raczej były to wyprzedzania podczas czyjegoś postoju, bo nie przypominam sobie, żebym kogoś mijał podczas jego jazdy. Zbliża się wieczór, zakładam szybko cieniutką wiatrówkę. Obok mnie przejeżdżają nasi paparazzi, czyli organizatorzy: Tomek i Arek. W Nakle śmigam koło wypełnionego kolarzami Mc Donalda. Chyba większość ludzi tu stawała. Jak mówi stara ultrakolarska prawda: „skoro wyprzedzasz, bo stanęli na postój, to zaraz będziesz wyprzedzany, bo odpoczęli, napili się i najedli”. Tak było. Dochodzi mnie 3. Jadę trochę z nimi. Rażą mnie tylne światełka. Po 12h40m staję wg planu na stacji. To Łabiszyn. Godzinę później spotykam ponownie Maćka K. Doszedł do mnie. Jedziemy obok siebie. Fajnie się gada. Maciek przytomnie proponuje, żebyśmy jednak gonili po zmianach. Po kolejnej godzinie dochodzimy Darka K. i wyprzedzamy Kubę W.
15h (pierwsza noc, godzina 0:00)
We trzech jesteśmy na pozycjach 19-21. A może we dwóch. Nie mam pewności, co się stało z Darkiem K. Może pojechał przodem, a my o 1:30 stajemy z Maćkiem w Lądzie, zaraz przed mostem na Warcie. Razem jedziemy przez Kalisz, przemykając przez skrzyżowania, a w głowie mam pulsujące „ostrożnie mijaj Kalisz, ostrożnie mijaj Kalisz…”. Głupie, nie? A może to jak powtarzająca się piosenka Abby w „Czekając na Joe„? W Kaliszu musiało stanąć sporo ludzi. Dogania nas Roman B. Jest zimno – w swoim ekstremum Garmin wskazuje +2 st C.
20h (poranek, godzina 5:00)
Jesteśmy na pozycjach 10-12. Roman narzeka na kolano i czasami zostaje z tyłu. Ale w Złoczewie, czyli 2h później jesteśmy w 3-osobowym komplecie. Roman czeka na góry, bo jest z gór i liczy na dobrą wspinaczkę, ale jednocześnie, nie wie, czy kolano pozwoli mu w te góry w ogóle dojechać. Od ostatniego postoju minęły aż 5,5h i pewnie dlatego jestem głodny jak wilk i pochłaniam 2 hot dogi i ze 3 batony. Może nie dokładnie to, ale kalorie podobne. Przesadziłem i przez następne kilkadziesiąt kilometrów jadę na granicy zwymiotowania. Okazuje się, że w Kaliszu wyprzedziliśmy Jurka P., który wyprzedził nas nieco podczas postoju w Złoczewie, ale już 40 minut później czeka na nas i jedziemy we czterech. Jak to Jurek stwierdził, „przynajmniej nie będzie mi smutno”. Dajemy zmiany we 3, bo Roman cierpi na kolano. Na szczęście wraca do formy i mamy 4 napędy 🙂 Tak trafiamy na najgorsze wertepy na trasie. Wszystko się trzęsie, szczególnie cierpią nadgarstki. Wertepy się kończą a ja rejestruję, że o 9:00, czyli po dobie jazdy mamy na liczniku 600 km. Mój rekord życiowy. Poprzedni to były 582 kilometry w 2015 na Góry MRDP (ze wsparciem). Stajemy, żeby się rozebrać i śmiga nam Zbyszek S. Roman pyta, czy go ścigamy. Teraz już wiem, że kolano mu odpuściło. Niby jedziemy swoim tempem, ale co 4 to nie 1. Mamy Zbyszka na widelcu w Strzelcach Wlk, ale Roman postanawia przyśpieszyć, żeby szybciej do niego dołączyć. Ja już gryzę linki. Po skoku Romana poprawia Jurek. Ale jak! Na twardym obrocie dochodzi do Zbyszka. Patrzę na Maćka, on też już na czerwonym. Pomrukując złowieszczo dociągamy ostatkiem sił. Jest nas 5. Waty rosną. Wiatr też. Staramy się robić wachlarz, ale nie zawsze to wychodzi.
25h (dzień drugi, godzina 10:00)
Jedziemy na pozycjach 7-11. Z przodu Marcin K., potem Witek K., Krzysiek C. z Szymonem S. Jest też chyba Paweł T. i na 100% Rysiek H., ale jego GPS wariuje bardziej niż inne. Maciek daje nam wizję postoju na obiad przy krajowej i tego się trzymam na najbliższe 30 kilometrów. Wieje dalej. Gdy czuć już prawie zapach schabowego, zaczyna się Jura. Góra-dół-góra-dół. Z naszej piątki robi się 2+2+1. Z przodu Zbyszek z Romanem, potem Jurek z Maćkiem i na końcu ujechany ja. Każdy w swoim tempie i rozciągłości 10-15 minut dociera do knajpy w Paisku przy 46-tce. Zbyszek rusza stamtąd najszybciej, chyba bez obiadu. Siedzących nas wyprzedza Adam Sz. Drugi rusza Roman, który pyta, czy w 20h dojedzie na metę. Jest 270 km do celu, więc mówię mu, że spoko, bo to wychodzi 13,5km/h. Nie pomyliłem się. Dał radę w 17h. Ja jem pierogi a mija nas Michał Cz. Potem rusza Maciek, który ma plan spać 2,5h w Mirowie. Dobry plan. Gdybym mógł zawrócić czas, też bym tak zrobił. Zamiast tego trzymałem się swojego: „nie planuj snu, jeśli sen zaplanuje ciebie, to się chwilę zdrzemniesz”. O 13-ej, po godzinnym obiedzie, ale z pustymi bidonami ruszam najpierw ja, a zaraz za mną Jurek. Jurek dochodzi mnie na pierwszym podjeździe i jak to Jurek odjeżdża w siną dal z twardego obrotu. Rozglądam się za sklepem, ale słabo z tym. Dopiero po godzinie znajduję go w Kotowicach i wykupuję połowę izotonika z lodówki.
30h (dzień drugi, godzina 15:00)
Jestem 11. Turlam się przez Jurę. Plan każe mi stanąć na stacji, którą odkrywam przed Olkuszem o 16:30. Tam ponownie wyprzedza mnie Michał Cz. Musiałem go wcześniej minąć, ale nie widziałem, gdzie. Po kolejnej godzinie staję w lesie, żeby zapalić lampki i ubrać się na noc. Jest dopiero 17:30, ale zmęczenie powoduje że odbieram aurę o min. 5s stopni zimniejszą niż jest w rzeczywistości. Po chwili słońce wychodzi i mam wątpliwości, czy nie za wcześnie ogłosiłem porę nocną. „Na szczęście” szybko robi się chłodno. O 18:15 spotykam Jurka pod sklepem. Padła mu nawigacja i pyta, czy możemy jechać razem. Cieszę się, bo to dla mnie dodatkowa motywacja i niejako obietnica, że będzie czekał na mnie na podjazdach. W pakiecie okazuje się, że ja czekam z kolei na Jurka na zjazdach. Uzupełniamy się 😉
35h (wieczór drugi, godzina 20:00)
Jesteśmy za Brzeźnicą. Miejsca 10-11. Okazuje się, że Marcin, który prowadził zdecydowanie, teraz jest za nami. Podobno dopadł go sen i to bardzo mocno. Dostaję miły telefon od trenera – Michała, ale nie gadamy długo, bo nie mam zestawu słuchawkowego. Po godzince podjeżdżamy Kalwarię Zebrzydowską, gdzie wyprzedzamy odpoczywającego Krzyśka C., ale dowiemy się o tym później. Pół godziny przed północą prawdziwe wyzwanie – Makowska Góra. Pierwszą prostą o nachyleniu kilkanaście procent podjeżdżam, ale dalej jest stromiej i przychodzi mi lecieć z buta 1200 metrów. Ranię się od buta w prawą piętę.
40h (druga noc, godzina 1:00)
Witek K. już od pół godziny na mecie. Szymon S. z Ryśkiem H. – prawie. My z Jurkiem przed Krowiarkami na pozycjach 8-9. Chce mi się spać. Krowiarki mają łagodny podjazd, ale długi. Kilka razy już tu jechałem, ale nigdy przy takim magicznym świetle księżyca. Fajnie, bo doświetlał serpentyny na zjazdach. Koło 2:00 za Krowiarkami na zjeździe zaczynam majaczyć, czyli zasypiam. Krzyczę coś do Jurka o szkole, a przy okazji przegapiam skręt. Na szczęście tylko o 100 metrów. Odkrywam swoje nieprzygotowanie z mapy i trasy oraz „perfidię” organizatorów, którzy nie ograniczyli się do poprowadzenia trasy wg nazwy maratonu, czyli z północy na południe, ale zapewnili, żebyśmy między Jurą a Głodówką zaliczyli wszystkie najbardziej strome podjazdy w promieniu 100 kilometrów. To co, że z sakwami? 😉 W sumie, to nawet jestem im wdzięczny, bo rozwinąłem się krajoznawczo. Wiem, że między Sidziną a Toporzyskiem jest niezła sztajfa. A jak komuś mało, zaraz potem ma wyrypę pod Wysoką. Zaraz po 4:00 mamy przerywnik. W Skawie zatrzymuje nas pociąg. O 4:30 w ekspresowym tempie dochodzi nas wyspany Maciek K. Proponuje nam jednego szota kofeinowego. Jurek też ma ochotę, ale pamięta, że narzekałem na senność, więc lituje się nade mną, a ja „wspaniałomyślnie” nie odmawiam. Dobry ten szot! Skuteczny. Po krótkiej rozmowie, Maciek nas zostawia, bo mówi, że ktoś go mocno ściga. To Krzysiek C. Piętnaście minut później nieroztropnie pomijamy stację benzynową w Rabce. Mam niecały bidon i nadzieję, że do podjechania jest już tylko Gliczarów. Pół godziny później Rdzawka weryfikuje moją naiwność. Za karę wchodzę i schodzę z roweru na 20%-owej górce. Chociaż głównie pcham rower. Na to wszystko jak pocisk mknie do góry Krzysiek C. Do tej pory do końca nie mogę uwierzyć, że to jechał człowiek i to pojazdem napędzanym siłą nóg. Nóg, które mają za sobą 900 km jazdy. Zaraz przed 6:00 stajemy na szczycie i w prezencie mamy stację paliw. Tankuję. Dokoła szare kontury Tatr, a nad nimi piękne czerwone tło naświetlone przez wschodzące za chwilę słońce. Jeden z widoków, które zostają w głowie na całe życie.
45h (koniec drugiej doby, godzina 6:00)
Jesteśmy na pozycjach 10-11. Przed nami szybki zjazd Zakopianką pełną aut. Bardzo nieprzyjemnie, tym bardziej, że zimno. Z Zakopianki zjeżdżamy w Klikuszowej. Wypatruję Szaflar i Gliczarowa. Gdzieś tu muszą niedługo być. Szaflary są o 6:30. Nadal bardzo zimno. Nominalnie nie tak bardzo jak poprzedniej nocy. Teraz jest 4 st C, ale mnie bardziej zimno niż wczoraj. Zaraz przed 7:00 przekraczamy Dunajec i poznaję, że dojeżdżamy do „Ścianki Bukovina”. Nawet droga do podnóża wydaje mi się ciężka mimo, że miesiąc wcześniej leciałem tu bez problemów. Wleczemy się strasznie. Gliczarów z buta. Jest 7:30. Nigdy tak bardzo nie czułem różnicy w jakości pokonywania tej samej trasy na świeżości i na zmęczeniu. Ten odcinek robię dwa razy wolniej niż normalnie, mimo, że teraz staram się tu zostawić resztkę sił. Zjeżdżamy do Bukowiny, na Klin i pozostaje nam już tylko niezbyt ostry podjazd do schroniska. Cały czas oglądam się, czy ktoś nas nie dogania. Ustalamy z Jurkiem, że wjeżdżamy razem na metę.
47h09m (8:09) – Głodówka, miejsce 10. ex equo z Jurkiem.
Witają nas organizatorzy i zawodnicy, którzy przyjechali przed nami. Na trasie jeszcze 83 osób, w tym 31 wycofanych, głównie z powodu kontuzji kolan na wietrze jeszcze przed górami. Jem makaron, biorę kąpiel i schodzę do ludzi, żeby celebrować dojazd na metę. Spać idę dopiero koło 13:00. Budzę się po 3 godzinach. Ciągle przyjeżdżają kolejni kolarze i kolarki. Jem obiadokolację. Prowadzimy niekończące się rozmowy przy piwku. Kolejny raz idę spać po 1:00 i budzę się po 7 godzinach.
We wtorek rano zjadam jajecznicę, pakuję się, żegnam z kompanami i jadę rowerem do Zakopca. Tam spotykam Jurka z żoną i jeszcze jednego kolarza. Pakujemy rowery do Flixbusa. Drogę do Krakowa umilam sobie pogawędką z Jerzym. Z Krakowa do Warszawy jadę pociągiem TLK, w jeszcze większym towarzystwie maratończyków. Potem już tylko w deszczu rowerem na Ursynów i kończy się przygoda…
PODSUMOWANIE
Nie chce mi się pisać kwiecistego zakończenia, bo już późno, więc chyba wypunktuję:
1. MPP to impreza zupełnie nie z mojej bajki. Inna dyscyplina. Bez wsparcia, bez bufetów, ale z możliwością jazdy w grupie. Na pewno dużo bardziej osiągalna finansowo – nie stać mnie na kilka w roku imprez typu RAAM, RAE, czy RAA.
2. W zw. z powyższym, z pełną świadomością płaciłem frycowe związane także z tym, że nie miałem zbyt dużo czasu na przygotowanie organizacyjne ani nie chciałem angażować znaczących środków. Dlatego byłem nieefektywnie spakowany, na luzie podszedłem do planowania snu, postojów, jedzenia i picia a w końcu pojechałem na rowerze w takiej konfiguracji, jaką akurat miałem pod ręką.
3. Poprzez udział w MPP sprawdziłem sobie kilka rzeczy. M.in. – jak szybko mogę jechać z grupą po płaskim, jak brak snu przekłada się na generowaną moc, jakie ubrania i ile muszę mieć na pogodę taką jaka była.
4. Czy wezmę jeszcze udział w takich imprezach? Na pewno tak – z powodów jak wyżej.
5. Formuła MPP pozwala na niesamowitą satysfakcję z możliwości przeżywania wyścigu na bieżąco z dużą liczbą zawodników. To daje motywację w trakcie, ale też po. W innym przypadku, nie chciałoby mi się poświęcić dwóch wieczorów na przeżycie wyścigu jeszcze raz i napisanie tego tekstu. Mam nadzieję, że przynajmniej dla kilku osób będzie się on fajnie czytał 🙂
Dane z Garmina:
dystans 947,29km
czas 47:09
czas ruchu 41:35 (88,2%)
średnia prędkość 20,1km/h
średnia prędkość ruchu 22,8km/h
max. prędkość 64,1km/h
przewyższenia 7700m
min. wysokość -10m
max. wysokość 1192m
średnia moc 118W
średnia moc znormalizowana 149W
max. moc 628W
IF 0.585
TSS 1476,2
średnie tętno 127
max. tętno 182
średni rytm 71
obroty korbą 156855
temp. min. 2st C
temp. max 23 st C
wydatek energetyczny 19122 kcal
Strava: https://www.strava.com/activities/2717457639
Dziękuję wszystkim (a przede wszystkim mojej Gosi), dzięki którym mogłem wystartować i ukończyć MPP
oraz wszystkim kolarzom i organizatorom, którzy sprawili, że to była taka wspaniała impreza!