Ranek nadchodzi szybko. Standardowo, po 1,5 godziny snu. Jestem na 1580 kilometrze i po 85 godzinach wyścigu. Dokoła piękne góry a przede mną kręty zjazd. Jest zimny, ale słoneczny poranek. Czuję się dobrze. Zaczyna się kolejny dzień – przedostatni. Czuć już zapach mety, chociaż mam w głowie, że na trasie jest jeszcze parę znaczących „pagórków” a na 150 kilometrów przed metą pokaźna sztajfa!
Na zjeździe doganiam Hiszpana i go wyprzedzam. Mam nadzieję dogonić także kolejnych zawodników. Dlatego włączam „szósty bieg” i wchodzę w tryb sportowy. Z mroźnego ranka wyłania się upalne południe. Na zmianie w pacecar’ze jest teraz Jarek, Jacek i Piotrek. Zabawiają mnie. Robią dużo zdjęć, bo wysokie góry, kręte drogi i wysoko zawieszone estakady są wdzięcznym ku temu obiektem.
Zdejmuję mokre, zapocone ocieplacze z czarnych butów. Po jakimś czasie zamieniam buty na białe. Mimo, że obie pary są tej samej firmy (Specialized S-Works) i mają ten sam numer, są to modele z różnych lat i różnią się trochę kształtem i „zużyciem”. Taka zmiana daje lekką ulgę umęczonym stopom.
Zastanawiam się, jak daleko przede mną jest konkurencja. Niestety tracking nie działa idelanie albo Internet nie ma zasięgu, bo chłopakom dużo czasu zajmuje podaje dokłądnych danych. Albo po prostu ja jestem niecierpliwy i wymagający w tym zakresie. Pewnie to ostatnie. Po prostu lubię na bieżąco wiedzieć, jak daleko za mną i przede mną są kolarze. Ile dzieli mnie kilometrów i minut lub godzin. Do tego dokładam sobie zawsze analizę w myślach, czy i kiedy uda mi się zniwelować przewagę. Obserwuję te różnice w czasie i liczę…
Tym razem wychodzi na to, że nad Hiszpanem, który jest za mną, stopniowo powiększam przewagę. Z drugiej strony, przede mną jedzie grupa (jeśli tak można nazwać kolarzy oddalonych od siebie o kilkadziesiąt minut) trzech zawodników, do których tracę już 4 godziny. Kilkadziesiąt kilometrów mocnej jazdy, lekko ponad plan, pokazuje mi, że o ile za mną jest „bezpiecznie”, to moja strata do tych z przodu nie maleje. W tej sytuacji te 4 godziny na 500 km są nie do odrobienia poprzez mocniejszą jazdę. Ryzyko zajechania się zbyt duże, a mam przecież co do stracenia. Postanawiam po prostu jechać swoje, aby zachować status quo. Wymarzone i zaplanowane podium z czasem poniżej 100 godzin jest w tym roku poza zasięgiem – pozostaje pojechać najlepiej jak się da i zakończyć wyścig na 8. pozycji w jak najlepszym czasie. Chyba, żeby któryś z liderów opadł totalnie z sił…
Jadę dalej założonym tempem, a raczej mocą. Na trasie piękna, wysoko zawieszona estakada. Tak okazała, że umieszczono ją na plakacie reklamującym wyścig. Okolica bardzo uczęszczana przez austriackich kolarzy szosowych. Chłopaki, dziewczyny, starsi panowie – szeroki zakres demograficzny. Wszyscy mili i pozdrawiający. Niektórzy specjalnie sprawdzają nasze pozycje w Internecie, żeby wyjechać i potowarzyszyć. Zawsze mam ambiwalentne odczucia w takiej sytuacji – z jednej strony jest to miłe, z drugiej przepisy zabraniają zbyt długiej jazdy w ten sposób a poza tym trzeba uważać, żeby przez przypadek albo niefrasobliwość kibica nie znaleźć się na jego kole i nie doświadczyć draftingu.
Czas i kilometry mijają. Fontanella… Faschina… i wreszcie Damuls (z plakatu). Przez 4 godziny od startu z Silvretty zjechałem 1500 m w dół, aby potem wspiąć się 900 m na 1400 m npm. Do mety pozostaje około doba jazdy…