Piątkowym rankiem, po 2 godzinach nocnego postoju nieopodal miejscowości Strassen, mając na liczniku 1210 km, ruszyliśmy w kieunku Lienz aby potem wjechać w rejony Grossglockner Hochalpenstrasse.
Dostaliśmy informację od organizatora, że trasa została zmieniona z powodu niskiej temperatury (-5 st.) i śniegu na Hochtor, czyli najwyższym punkcie trasy (2500 m npm). Niektórzy o tym punkcie mówią Grossglockner, ale nie oszukujmy się – Grossglockner to trudno dostępny, najwyższy szczyt Austrii (3798m npm) i o ile znam takich, którzy tam weszli, to chyba nikt nie zna nikogo, kto by tam wjechał rowerem, tym bardziej szosowym.
Natomiast z trasy na Hochtor widać piękne ośnieżone Alpy… i Grossglocknera także. Żałowałem, ze nas tam nie będzie, właśnie z powodu widoków i chęci ponownego sprawdzenia się na tym kilkudziesięciokilometrowym podjeździe o przewyższeniu 1800m, licząc od Lienz. Żałowałem, że wyścig będzie krótszy niż normalnie i nie będę mógł w pełni porównać danych (zboczenie zawodowe), ani „wyrównać rachunków” z wyścigiem na pełnym dystansie. Z drugiej strony – odpadło martwienie się o to, jak sobie poradzić z zimnem i śliskimi zjazdami.
Na poprzednich wyścigach byłem w tych okolicach w sobotę rano. Teraz jestem dobę wcześniej. Wystartowaliśmy we wtorek po południu a nie – jak zazwyczaj – w środę rano. Z tych kalkulacji wynikało, że tym razem potrzebowałem na dotarcie tu kilku godzin mniej. Dokładne obliczenia i analizy jeszcze przede mną, ale już teraz widzę dwa powody lepszego wyniku:
1) krótsze postoje, a raczej łączny czas postojów
2) szybsza jazda pod górę
Skoro trasa miała biec skrótem, wyobraziłem sobie, że puszczą nas doliną, po w miarę płaskim terenie. To był błąd. Od jakiegoś czasu jadąc wyścigi nie oglądam dokładnego profilu i nie liczę, ile przewyższeń jeszcze mi zostało. Kiedyś robiłem to namiętnie i odliczałem metry pod górę. Teraz wystarcza mi informacja, że będzie pod górę albo płasko albo z góry. Potrzebuję tego, żeby wiedzieć, czy mam się przebrać w suche, cieplejsze ciuchy (jeśli w dół) albo czy mogę zostać w mokrym lub się rozebrać (jeśli pod górę). W szczegóły nie wnikam, żeby nie myśleć „ile do końca”.
Tym razem niestety miałem wyobrażenie płaskiego odcinka skonfrontowane z rzeczywistością, która była jednak „pod górę”. Nie tak jak pod Hochtor, ale jednak pod górę. Do tego – poranek (najgorszy czas dla mnie na jazdę) i deszcz zadziałały deprymująco. Obiektywnie nic złego się nie działo, ale głowa nastawiła się negatywnie i kręciło mi się słabo. Jeszcze jedno – po nocnej przerwie tyłek nie mógł się uleżeć na siodle. Efekt był taki, że trudno było mi trzymać się aktywnej jazdy i kręcić bez przerw. Czyli nie dawałem rady prostej ultrakolarskiej zasadzie, której nauczył mnie mój przyjaciel Sebi Olbrich – „Keep on moving!”
Wyprzedził mnie Hiszpan, ale on też jechał nierówno. Raz pędził jak szalony, raz zwalniał i długo poprawiał sobie kask, a jeszcze innym razem stawał na stacji benzynowej. Chłopaki podejrzeli, że zatrzymał się, żeby zjeść zupę. Mnie ta jego zupa utkwiła w pamięci i po kolejnych kilkuset kilometrach także zażyczyłem sobie takiego luksusu 🙂
Droga była szeroka (kilka pasów w jedną stronę) i ruchliwa. Po 60 godzinach jazdy i braku snu, ryk silników stawał się denerwujący a blisko przejeżdżające pojazdy wytrącały z komfortu i powodowały delikatne lęki. To wszystko było spotęgowane, kiedy nade mną pojawiał się tunel albo galeria zabezpieczająca przed spadającymi kamieniami i lawinami. Deszcz padał z przerwami, asfalt był mokry, temperatura około 5 stopni. Trasa wiła się między szczytami na zmianę wypłaszczając się i nastramiając. Przez to trudno mi było ocenić, czy jadę tak wolno, bo nie mam siły, czy dlatego, że jest pod górę. Czasami wydawało się, że jest z górki, a to było nadal pod górkę, tylko dany odcinek był umiejscowiony pomiędzy fragmentami bardziej
stromymi. Zupełnie niepotrzebnie się na tym koncentrowałem. Powinienem był po prostu patrzeć na waty i lecieć swoje, bo po 2 godzinach od startu odpuścił jedyny obiektywny przeszkadzacz, czyli ból tyłka, a ja nadal nie mogłem się skupić na jeździe.
Na szczycie podjazdu (1632m npm) czekał na mnie Felbertauerntunnel, którego nie można było pokonać na rowerze i zawodnicy musieli przejechać 6 km w swoim pacecar’ze. Niby fajnie, ale nie do końca. Po podjeździe oczywiście byłem mokry. W aucie spociłem się jeszcze bardziej, a potem był zjazd do Mittersill, miejscowości położonej na zachód od Zell am See, w pobliżu której kończył się tradycyjny zjazd z Hochtor. Zell am See miło wspominam, bo nieopodal byłem 13 lat temu z moją Gosią na wakacjach. Też padało 🙂
Tu mieliśmy koniec objazdu a raczej skrótu. Nie pamiętam szczegółów, więc chyba jednak nie trząsłem się tak bardzo, jak podczas poprzedniego zjazdu. Tym razem nie było zaplanowanego postoju i „z rozbiegu” atakowaliśmy kolejne wzniesienie…
Foto – Jacek (masażysta i ratownik), z lewej – Jarek (szef ekipy i technik), z prawej – Piotrek (mechanik i żywiciel)