512 słów o RAAM

Race Across America 2014, Wyścigi
9 gru 2014 01:26

12 stanów. Każdy inny. Od najciekawszej, obcej i interesującej Kalifornii po Maryland i Pansylwanię, które najmniej już dziwiły.

Kalifornia to raj. Na przełomie lutego i marca jest tam nawet 15-20 stopni a czerwiec 25-30, ale komfortowo, bo wieje od oceanu. Wszystko amerykańskie, inne, duże, wyluzowane. Przy motelu basen. Motel niedaleko Oceanside – moje niesamowite wakacje. Tydzień laby – odpoczynek od wszystkiego, relaks, trening. Idealnie. Co dzień przez tydzień wyruszałem na tą samą trasę treningu – początek trasy wyścigu. Kurort, palmy, morze, sok z ananasa i tylko zagęszczenie mniejsze, bo w USA przestrzenie pozwalają pomieścić się wszystkim bez tłoku. Początek wyścigu to podjazd. Pół dnia podjazdu. Zaczynam go o 12:49 a kończę wieczorem. Robię maksy na endomondo, bo zaczyna się zjazd wprost na pustynię. Widoki kosmiczne, jakbu ktoś odkrył przede mną nowy świat, w którym ląduję z prędkością 60-80 km/h i tylko na zakrętach trzeba uważać i wiatr dmucha jak oszalały, jakby chciał podkreślić wagę wydarzenia. Na koniec długie proste nocą. Wiatr w plecy i węże piachu miotające się po asfalcie.

Po pustyniach Kalifornii – czas na Arizonę. Rezerwaty Indian i pniemy się pod górę. Temperatura też. W końcu przekracza 40 st. C. Droga lekko w dół, z lewej strony mało widoczny Grand Canyon, ale i tak nieźle się zapowiada. Środkiem przez rezerwat Indian Navajo. Po obu stronach małe trąby powietrzne. Jak w bajce!

Utah było tylko na chwile. Pod znakiem Indian. Monument Valley niestety zobaczone tylko w blasku księżyca… Jest po co wracać.

Dalej Kolorado. To tu atakowaliśmy najwyższe wzniesienie – 3300m npm drogą Wolf Creek. Temperatura spadła do 5 stopni C. Było łatwiej niż na Grossglockner lub Kuhtai. Zdecydowanie łatwiej. Potem tylko zapłaciłem za brak zmiany kompletu ciuchów i musiałem się dogrzać w kamperze. Do tego magiczna La Veta pełna dzikich zwierząt na ulicach a wcześniej jacyś ludzie na poboczu… co oni złoto przesiewają??? I to miasteczko o nazwie Trynidad. A potem wieczorno-nocna jazda z odganianiem zwierzyny (tyle tego było) i wzajemnym wyprzedzaniem się z innymi kolarzami plus licytacja na muzykę. Nasza „Fantazja, fantazja…” wygrała 🙂

Kanzas! Ulubione… Ciepło, prosta droga, idealny asfalt, zero ruchu ulicznego – wszystko dla mnie! Pamiętam wjazd do stanu – lekki zakręt w lewo, potem w prawo, po prawej jakiś silos i spokój…. Dalej w Kanzas połacia krów – jedna przy drugiej i te kilkukilometrowe nawadniacze rysujące jak cyrklem w google maps.

Między Missouri a Illinois rzeka Mississippi.

Potem Indiana i Ohio. Stany zmieniają się szybko, a wrażenia już nie tak bardzo. Przyroda coraz bardziej podobna do naszej, europejskiej. Mniej zdziwień.

Stany posiane coraz gęściej. Na raz West Wirginia. Na trasie raczej płasko. Pagórki czasami. Potem coraz częściej – góra i dół. Temperatura spada – około 20 stopni C. Wjeżdżamy w Appalachy, ale tym tylko jeden wymagający podjazd, za to pamiętam go, bo zimno mi było.

Dalej Maryland i Pensylwania na zamianę. Raczej płasko i pięne, bajeczne wsie, często związane z upamiętnieniem bohaterów walk. W Mount Airy niezapomniany sklep rowerowy z wielkim parkingiem, po którym hasały fatbike’i i tandemy oraz to pamiętne zdjęcie Czarka z ogromem rowerów podwieszonych pod sufitem.

Potem już meta w [Annejpls] 😉

Zobacz również