Do Kalifornii przybyliśmy tydzień przed wyścigiem. Piękne dni dla mnie. Pilnował mnie trener mentalny – Michał. Nie odstępował mnie na krok. Wypoczynek, regeneracja, masaże, rozciąganie, ćwiczenia relaksacyjne, joga na plaży i treningi na trasie RAAM. Moje myśli były tylko w temacie jazdy, wiedziałem, że resztę ogarnie zespół na czele z Jarkiem, który wszystko dobrze zaplanował. Na starcie stanąłem więc świeży, ale nie rozleniwiony.
Z początkiem wyścigu moje marzenia zaczęły się spełniać. W głowie była radość i wdzięczność, że wszystko poszło zgodnie z kilkuletnim planem, którego realizacja miała zakończyć się za 12 dni. Wyparowały obawy, że będę za wolno jechał, że braknie mi tchu na dużej wysokości, że pokona mnie wysoka temperatura na pustyni albo że znowu zawiedzie kark. To była dobra robota mentalna, bo przecież mogło pójść coś nie tak, a jednak złe myśli nie przeszkadzały mi w jeździe.
Nie było strachu, że nie zdążę przed 12 dniami dojechać na metę. Przed wyścigiem policzyliśmy średnie międzyczasy ostatnich czterech kolarzy, którzy zmieścili się w limicie rok temu i wpisaliśmy to w aplikację, którą załoga obsługiwała w aucie technicznym. Po każdej z 55 „timestacji” wiedziałem ile mam zysku lub straty do tej wirtualnej „kropki” na mapie. Zwykle oscylowało to wokół plus/minus godziny, dwóch godzin, czyli było pod kontrolą. Stąd się brało poczucie spokoju.
Mimo to były chwile, które zwiastowały problemy. Głównie chodziło o pogodę, która pod koniec trasy dawała się trochę we znaki (burze, deszcze). Byłem też wyczulony, żeby nie jeździć za długo w mokrym ubraniu, co mogło doprowadzić do wychłodzenia i choroby. Szczęśliwie nic się takiego nie stało.