Miałem za sobą 1400 kilometrów czyli 2/3 trasy. Pokonywałem kolejny płaski łącznik między punktami kulminacyjnymi. Tym razem był to dojazd spod Gerlosa do Innsbrucka. Wiatr wiał w plecy, więc jechało się całkiem szybko. Jezdnia mokra. Opady z przerwami.
W okolicach Schwaz dołączył do mnie Sebi, który mieszka w pobliżu. Jechał z przeciwka, względną prędkość mieliśmy sporą, ale dostrzegliśmy się nawzajem. Sebi zawrócił i musiał mnie gonić. Akurat trafiliśmy na jakieś miasteczko z korkami aut, więc chwilę potrwało zanim mogliśmy się spotkać ponownie.
Regulamin mówi, że zawodnik solo (zresztą team’owy także) nie może korzystać z draftingu, czyli jechać na kole innego zawodnika albo osoby trzeciej. Chodzi o to, żeby nie miał za łatwo – na kole można oszczędzić nawet 30% energii. Zawodnicy powinni trzymać dystans 100 metrów między sobą. Natomiast – w ograniczonym zakresie czasowym, do 15 minut dziennie – można jechać obok (nigdy za!!!) drugiego zawodnika albo innego kolarza nie biorącego udziału w wyścigu. Tu z kolei bierze się pewnie pod uwagę względy towarzyskie. Byłoby nieludzkie, gdyby tego zabronić.
Zarówno wyprzedzany, jak i wyprzedzający kolarz ma ochotę pogadać chwilę z drugim, tym bardziej, że:
1. jesteśmy wszyscy ulepieni z tej samej gliny i po kilku pierwszych słowach rozmowy z innym ultrakolarzem mam wrażenie, że znamy się sto lat
2. nie ma nas aż tak dużo i każda okazja poznania kogoś nowego, z innego kraju, kto jeździ ultra jest bezcenna
3. wyścig to właściwie jedyna okazja, gdzie można pogadać (i np. zaprosić na rodzimy wyścig) – przed wyścigiem każdy jest zajęty sobą, a po… cóż każdy przyjeżdża w innym czasie i dzielą nas godziny, wiec zwykle nie czekamy na siebie.
Podobnie – kwestia kibiców. Sebi kibicuje mi już trzeci raz w Austrii. Zawsze sprawdza w Internecie, kiedy będę w pobliżu Innsbrucka i wyjeżdża mnie dopingować. Zresztą nie inaczej jest z innymi Austriakami, którzy śledzą wyścig. Ci bez rowerów, kibicują przy drodze w swoich miasteczkach a Ci, którzy jeżdżą na szosie, towarzyszą nam np. w czasie podjazdów albo zjazdów, informują o trasie, ostrzegają o trudnych fragmentach, itp. Nie są to bardzo częste sytuacje, ale zdarzają się. Co ważne kibice – zawsze się dopytują, czy mogą jechać obok albo za, czy to nam nie przeszkadza, czy to jest zgodne z zasadami. Zresztą zawsze kiedy jestem w Austrii spotykam się z niezwykłą uprzejmością Austriaków.
Wracając do Sebiego, to niezły z niego kolarz. Kadencja wysoka, przyśpieszenie dynamiczne, pod wzniesienie mknie jak kozica. Ja na drugim tysiącu kilometrów już nie mam nawet namiastki jego świeżości. Podobne komplementy można by posłać pod adresem wielu szosowców napotkanych na trasie, bez względu na wiek i płeć. Widać, że Austriacy to wysportowany naród.
W towarzystwie czas mija szybko. Sebi trochę jedzie za mną a trochę robi „leap frog”, znika a potem przed Innsbruckiem znowu się pojawia. Przez miasto trasa wije się, jakby organizatorzy chcieli nam zafundować zwiedzanie miasta. Nie ma w tym nic złego. Miasto bardzo ładne i
sportowe. Dwukrotny organizator zimowych igrzysk olimpijskich. W centrum wielka hala olimpijska a nad metropolią (nie znowu taką dużą, bo 120 tys. mieszkańców) góruje skocznia narciarska. Piękny widok!
Jednak czas zejść na ziemie i poszukać miejsca na fizjologię. Piotrek błyskawicznie wprowadza mnie do jakiegoś mega wypasionego pubu – restauracji z klientelą pod krawatem, gdzie toaleta ma wielkość niemal boiska do koszykówki.
Przy okazji ogarnęliśmy przebieranie, bo trochę się wypogodziło a profil trasy przed nami pokazywał, że będzie pod górkę. I to nieźle pod górkę…