Race Around Austria 2016 – odc. 4 – Ze Strasserem pod Soboth

Race Around Austria 2016, Wyścigi
28 sie 2016 23:21

O ile winnice oznaczały jazdę po stromych, ale krótkich pagórkach, o tyle Soboth (1347m npm) to już był szczyt w prawdziwego zdarzenia. Pamiętałem tą górkę dobrze z poprzednich wyścigów. Długi a pod szczytem dość stromy podjazd. Kiedy u podnóża zapytałem chłopaków, jak długi, usłyszałem, że 36 kilometrów. Myślałem, że się przesłyszałem, ale po krótkiej analizie tego co widziałem w terenie i na swoim Garminie, doszedłem do wniosku, że ten podjazd rzeczywiście ma prawie 40 kilometrów a do tego 1050m w pionie.

Cieszyło mnie to. Szukałem na podjeździe szansy – po pierwsze: na dogonienie jakiegoś zawodnika, po drugie: na chwilę rozmowy z Chrisem (lepsze to niż miałby mnie wyprzedzać na zjeździe). Do tego w podjazd wszedłem dość gładko. Kręciłem z założoną mocą – 180W. Na siedząco. Angażowałem tylko nogi, resztę ciała starałem się rozluźnić. Pozycja wyprostowana. Rękami ledwie sięgałem podpórek od lemondki.

Dość szybko doszedłem jednego Austriaka, który jechał szlaczkiem, z taką prędkością, że trudno mu było utrzymać równowagę. W takim razie to musiało być wolniej niż 6 km/h. Przeżyłem to na poprzednich RAA. Obok niego lekko kręcił… Strasser? Czyżby? Poznałem po ubraniu. Strój w kolorach białym, żółtym i zielonym. Dojechałem do nich i ujrzałem brodę na twarzy Chrisa. Spojrzałem mu ze zdumieniem w oczy. Facet zorientował się, o co chodzi i odparł: „I’m not Strasser”.

Cóż, okazuje się, że najwierniejsi fani Chrisa jeżdżą w jego oficjalnym stroju, tak jak u nas chłopcy (starsi i młodsi) ganiają w koszulkach CR7, Messi’ego albo Lewego. Zresztą, sam bym się ubrał w taki komplet. Ciekawe, ile daje dodatkowych watów? 😉

Zanim pojawił się „prawdziwy” Strasser na wypłaszczeniu złapałem gumę w jednej szytce, a z drugiej lekko zeszło powietrze. Chłopaki wymienili koła i po 3 minutach byłem z powrotem na wzniesieniu. Chris pojawił się na 3,5km przed szczytem. Najpierw usłyszałem, jak przez tubę rozmawiają z nim jego załoganci. Potem wyprzedził mnie jego wóz, z którego popłynęło parę ciepłych słów w moim kierunku. Miła załoga, chociaż trochę sztywna. Wolę moją 🙂 Chłopaki od Ultrakolarza zawsze mają pozytywny power :))) Następnie niespiesznie za moimi plecami przybliżała się postać w jasnym stroju. Kręcił na stojąco, w równym, zaplanowanym pewnie, tempie. „How are you, Remek?” „Thanks, good, and you?” „I’m ok. thanks. Good luck!” I tyle byłoby z pogawędki. Chris leciał skoncentrowany i uprzejmości cedował na team, samemu ograniczając się do kurtuazyjnego minimum. Nie zdążyłem, więc zapytać, czy zamierza spać i czy chce pobić rekord trasy.

Wyprzedził mnie, ale jechał tylko nieznacznie szybciej, więc postanowiłem, zachowując stosowną odległość, pojechać trochę w jego tempie. Waty wzrosły mi do 215, czyli o 30-40. Było to dla mnie wyraźnie szybciej od planu, ale mogłem tak jechać na sam szczyt, chociaż czułem że lekko się gotuję. Przemówił do mnie wewnętrzny głos rozsądku i Michał. Obaj wiedzieliśmy, że trzeba się trzymać planu a nie kozaczyć przy Strasserze.

Chris powoli się oddalał a jego team „skakał” przy nim podając mu ręcznik, ściągając kask (czy to zgodne z przepisami?) i zakładając czapeczkę. Trochę to wyglądało jak „obstawa prezydenta”.

Zanim obaj dojechaliśmy na górę, rozpętała się ulewa i gdzieś w oddali widać było błyski. Burza było daleko, więc bez obaw. Natomiast deszcz utrudniał widoczność. Cały wyścig jechałem bez okularów, bo szczególnie przy takiej pogodzie, zamiast lepiej, widzę w nich gorzej – tylko para i krople wody. Na zjeździe nie było lepiej. Bardziej stromo niż na podjeździe, przez to krócej, ale jednak całe 16 kilometrów, które nie chciało się skończyć. Przez mokrą nawierzchnię zjeżdżałem asekuracyjnie, hamując często. Zjazd wlókł się i miałem wrażenie, że cały czas setki metrów w pionie pode mną. Właściwie to, co oznacza ten Soboth? Sabat czarownic? To było moje najbliższe skojarzenie.

Na dole byłem na tyle zziębnięty, że zacząłem się rozglądać za busem. Szczęśliwie nie było go w pobliżu (dzięki chłopaki!), bo pewnie chciałbym wejść i się ogrzać, przebrać, czyli cenne minuty stracone. Zamiast busa zobaczyłem, że na stacji benzynowej stanęli Strasser i „Contador”, czyli właśnie ich wyprzedzałem. To usunęło wątpliwości z moich myśli. Pognałem przed siebie. Co prawda konkurenci wystrzelili jak z procy i mnie wyprzedzili, ale co najmniej jeden z nich (tak, Hiszpan) jechał „nie swoim” tempem. Nawet przez chwilę chyba wyprzedził Chrisa albo jechał mu na kole (zabronione!), co było jak porywanie się z motyką na słońce. W pewnym momencie Chris wszystko zakończył, wyprzedzając pacecar Hiszpana szerokim łukiem po lewej stronie. Był tam ktoś jeszcze – Severin Zotter. Zwycięzca ubiegłorocznego RAAM Solo jechał tym razem w 2-os. teamie i pomknął jeszcze szybciej niż Chris.

Tu warto dodać, że zarówno w RAAM, jak i w RAA, oprócz zawodników Solo startują także 2- i 4- osobowe team’y. Jednak nie są to team’y w naszym rozumieniu (zespół jedzie razem), a są to sztafety, czyli kolarze zmieniają się (jeden jedzie na rowerze, a pozostali – w aucie). Dlatego team’y poruszają się znacznie szybciej niż kolarze solo, bo team’owi kolarze mają dużo czasu na odpoczynek.

Deszcz przestał padać, droga prowadziła lekko pod górę. Mokre ubrania pod Sturm Prinzem ponownie się ogrzały i mogłem jechać komfortowo dalej. Niedługo po osiągnięciu 1000-ego kilometra trasy ponownie wyprzedziłem Javiera a przewyższenia zaczęły przybierać na sile – wjeżdżaliśmy w Dolomity.

Pamiętam ten moment z 2012 roku. Wtedy po osiągnięciu swojego „małego” rekordu, czyli najdłuższego dystansu non-stop (wcześniej miałem 1008km z Bałtyk-Bieszczady) straciłem czasowo motywację do dalszej aktywnej jazdy. Mogłem co prawda jechać, ale nie miałem motywatora do mocniejszego kręcenia. Po prostu byłem wtedy bardzo zorientowany na cel, na jakieś osiągnięcie, a na horyzoncie była jedynie meta, bardzo odległy cel, przez co morale nie dawało rady. Po paru latach nauczyłem się koncentrować na dobrej jeździe, nauczyłem „czuć się dobrze” jadąc, czerpać z tego radość, a nie czekać na odległy cel, np. metę, przerwę w jeździe itd. To przełączenie się z oczekiwania, niecierpliwienia się itd. na myślenie o „tu i teraz” przesunęło mnie o milowy krok na drodze przez kolejne lata i wyścigi.

Tak rozmyślając dotarłem do wieczornej, 15-minutowej przerwy na posiłek (mieliśmy 3 przerwy w ciągu doby), aby przebrany i najedzony ruszyć na nocny podbój i zaliczyć kolejny szczyt położony 1100 metrów wyżej.

mms_20160828_220439

Foto: Michał Dąbski (gdzieś między pokrzykiwaniami „Jedziesz swoje!”, „Nie goń go!”…)

Zobacz również