Race Around Austria 2016 – odc. 5 – spadające gwiazdy pod Obertilliach

Race Around Austria 2016, Wyścigi
29 sie 2016 23:34

Za miastem Ferlach, po wieczornym postoju miałem – po raz trzeci nocą – zmierzyć się z podjazdem, który nazywam Obertilliach, od nazwy najwyżej położonej miejscowości. Określam to też mianem „góry biatlonistów”, bo w owym kurorcie dwa lata z rzędu (2012 i 2013) napotkaliśmy ekipę polskich biatlonistów trenujących w tutejszych Alpach. Urok mijanych nocą górskich, turystycznych wiosek, oświetlonych knajpek, bajecznych chat i kościółków przyprawia mnie o optymistyczny nastrój i dobrze mi się jeździ w takiej lekko nierzeczywistej bajkowej aurze.

Główną część podjazdu stanowiło 40 kilometrów z 700m na 1500m npm. Były odcinki bardzo sztywne, szczególnie w miasteczkach. Na szczęście maszyna płuca-nogi kręciła bez problemów. Nie przeszkadzała też – jak przed trzema laty – wysokość nad poziomem morza, powodująca wtedy płytki oddech. Technika jak na Soboth – pupa na siodełku, kręcą nogi, reszta ciała luźna, pozycja wyprostowana.

Tej nocy spadało sporo meteorytów. Z pozycji roweru udało mi się zaobserwować siedem. Chłopaki zamknięci w pacecarze nie mieli tyle szczęścia. Świecił chyba też księżyc, bo dobrze pamiętam lekko oświetlone, wysokie stoki po lewej (południowej) stronie. To Włochy.

Trasa wiodła w pewnych cyklach. Jechaliśmy przez wioskę, następnie był las i skalna ściana, czasem most na przepaścią albo strumieniem i znowu wioska…. Tak  w nieskończoność. Wydawało mi się, że tych wiosek było kilkadziesiąt. Teraz odczytuje na mapie jakieś 17-18.

Przy jednej ze ścian skalnych minęliśmy pacecar Alexa Greisbergera, z którym walczyłem o dobrą lokatę. Do tej pory Alex był głównie przede mną, ale jego decyzja o śnie w połowie podjazdu spowodowała, że go wyprzedziliśmy. Przypomniał mi się wtedy cyctat z Edi’ego Fuchsa, zwycięzcy RAA: „Kto śpi ten przegrywa, kto narzeka, ten już przegrał”. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że walka trwa, ale wyglądało na to, że zdolność do pokonywania całych podjazdów, bez konieczności zatrzymywania się jest moim kapitałem, którym w poprzednich edycjach wyścigu nie zawsze mogłem się pochwalić.

W pacecarze pracowali Kuba, Maciek i Michał. Chłopaki wysiadali z auta i podbiegali sobie ze mną. Poza tym gadaliśmy sobie. Patrzyliśmy np. na wieżę kościoła i każdy mówił jakie ma skojarzenia. Rakieta, szyja i dziób bociana… Ten kościół to było już Obertilliach, czyli jesteśmy na szczycie i na 1200 kilometrze wyścigu.

Teraz jeszcze trzeba zjechać do kampera. Dystans krótki, bo tylko 10 kilometrów, ale już na początku obserwuję, że ręce i nogi drgają mi w sposób uniemożliwiający jazdę. Temperatura spadła do 0 stopni C. Jedyną skuteczną metodą było stałe hamowanie na zjeździe, tak aby pod pedałem był opór, aby trzeba było użyć siły. W ten sposób mokry i zziębnięty organizm generował trochę ciepła i to wystarczyło na dotarcie na „nocleg”.

W kamperze gorąca kąpiel, folia NRC, jedzenie i spanie 90 minut (też po tą folią – super wynalazek, jeśli trzeba natychmiast się ogrzać.

14169722_1070408613012626_568276779_nFoto: Michał, Ogrzewanie: Jacek, Kalorie: Zbyszek

Zobacz również