4:33. Wsiadam na rower i pędzę zdobywać kolejne kilometry. Opuszczamy miasteczko i jest podjazd. Na nim biorę Włocha. Ciężko mu się jedzie. Wygląda, jakby nie spał w nocy. Zyskuję nad nim dystans. Jednak dojeżdżam do zwężenia, gdzie jest ruch wahadłowy i cała przewaga znika. Dostaję info przez radio, że Włoch dojeżdża do mnie. Stoi pewnie na światłach kilka metrów za mną. Nie oglądam się. Dla mnie on jest z tyłu. Ruszam po zapaleniu zielonego. Odjeżdżam. Do końca wyścigu już go nie widzę.
Dzień wstaje. Na razie płasko. Oczy zaczynają się kleić. Stajemy na kawę. Serce zaczyna bić szybciej.
Naraz czuję, jakby wyścig osiągał punkt kulminacyjny. Kończą się niziny, zaczynają góry. Jakby w jednej chwili. Po skręcie w prawo. Staje sztywna ściana. Pojawiają się inni kolarze. Jakby liczyła się każda sekunda. Śpieszą się, zamieniają rowery na „podjazdowe”. Jeden rzuca tekst, że dopiero teraz zaczyna się wyścig!
Ze dwóch mnie wyprzedza. Tacy wycieniowani. Za bardzo się spieszą. Jeszcze się zobaczymy. Ja na podjazdach swoim niezbyt wysokim tempem. Raz z powodu swojej wagi, dwa z powodu oszczędnej jazdy. Właśnie przekraczam swoje granice. Do tej pory jechałem non-stop max 60 godzin. Teraz przekraczam tą barierę i mam przed sobą spore góry. Muszę jechać mądrze.
Pagórki, krajobraz winny. Na asfalcie farbą wymalowany doping dla poszczególnych zawodników RAA. Jest i dla mnie. Jestem mocno zaskoczony. Jarek się postarał. Gdzieś wśród winnic jadą z przeciwka auta oldtimery. Cuda!
W południe mamy przerwę. Prawie pół godziny. Ruszam. Przede mną Soboth. Z 300m mam wjechać na 1300m. Pierwsze poważne wzniesienie. Robię je aż 2 i pół godziny. Temperatura rośnie do 31 stopni C. Leszek polewa mnie wodą z ogrodowej polewaczki.
Na szczycie zakładam kurtkę i heja w dół. Strasznie stromo. Podjeżdżałem 30 kilometrów a zjeżdżam 10, czyli spadek 10%. Dłonie nie dają rady. Muszę zwalniać i dawać im odpocząć, żeby utrzymać się na rowerze.
Na dole słońce, znużenie, marazm. Przede mną bardzo nieciekawy fragment. Pod wiatr i lekko pod gore. Prędkość marna. Z pacecara dostaję info, że 1000km mamy zrobione. Jakoś nie potrafię tym cieszyć, chociaż fajnie byłoby to jakoś uczcić. Zero weny. Chęć jechania i niemoc mocniejszego depnięcia.
Pacecare zatrzymuje się nad jeziorem. Dziwna sprawa. Nie bardzo kumam. Staję koło nich. Niby odpoczywamy, krzątanina. Mnie nosi, chciałbym już dojechać do postoju. Końcówka to podjazd i niecierpliwość. Gdzie ten bufet?
W końcu jest. Jem, piję kawę. Wstaję. Informują chłopaków, że potrzebuję motywacji z zewnątrz. Nie do samej jazdy, bo to spokojnie realizuję. Potrzebna mi pomoc do szybszej jazdy. Wojtek podejmuje temat i zaczyna mi wjeżdżać na ambicję.
17:53. Ruszam.
Wojtek wyprzedza mnie, staje na poboczu, a kiedy do niego dojeżdżam, biegnie obok i mówi do mnie. Jego słowa jak balsam. Uspokajają. Potem jak paliwo. Rozkręcają mnie. W końcu jak pilot. Mam zrelacjonowane każde czekające mnie 100, 200 metrów i podpowiedź, jak je zaatakować. Mimo, że to koniec trzeciego dnia jazdy, moja koncentracja na najwyższym poziomie. Wsłuchuję się w trenera i wykonuję polecenia. Słucham opowieści o kolarzach, o sobie, o wyścigu… To wszystko ładuje mnie energią, przypomina gdzie jestem, co robię i dlaczego akurat teraz mam jeszcze trochę docisnąć, chociaż trasa cały czas lekko idzie pod górę. Wojtek – mistrz motywacji!
Tym sposobem przejeżdżamy w pobliżu południowej granicy, zostawiając za sobą Klagenfurt i Villach. Bliskość Słowenii zamienia się na bliskość Włoch. Robi się ciemno. Po zmroku wyprzedza mnie dwóch kolarzy solo jadących obok siebie. Dojeżdżają szybko, ale po manewrze wyprzedania okazuje się, że jadę właściwie w ich tempie. Oni trochę zwolnili, ja trochę przyśpieszyłem, widząc ich. Trzymam się ich światełek, czyli jadę jakieś kilkaset metrów za nimi. Po jakimś czasie za poboczem, przy lesie, widzę jednego z konkurentów, który leży nagi (jest 14 stopni) na materacu i ludzie próbują go doprowadzić do stanu używalności. Masaż?
Zaczynam odczuwać trudy dnia. Jestem mało komunikatywny. Koło 21-ej należała mi się przerwa, ale nie patrząc na to gnam sterowany Wojtka zaklęciami. Teraz zapał mi mija. Jest 22-a, potem 23-a. Słabo czaję. Nie mam zdania, nie mam myśli, jestem zdany i oddany zespołowi. Słucham ich decyzji, nie wnikam w proces ich ustalania. Tak mi dobrze. Wreszcie zapada klamka. Zjeżdżamy na parking przy pogotowiu albo straży i kończymy jazdę na dziś. Jest 23:41. Czyli wcześnie. Dziś najechałem zaledwie 330km. Jednak mój organizm nadaje się najlepiej do wypicia czegoś ciepłego i pójścia spać, na nieco dłużej niż dotychczasowa godzinka czy półtorej.
Tym razem śpię 3h. Ale wypas. Jak się zaraz okaże – warto było!