Tym razem mimo długiego snu (3h) o 3:42 jestem już na rowerze. Jak zwykle pierwsze pół godziny to przyzwyczajanie tyłka do siodła. Jedziemy całkiem uczęszczaną drogą przez jakieś wsie. We wsiach niedobitki na dyskotekach albo pozasypiane na przystankach autobusowych. Całkiem swojsko.
Po 1,5 godzinie jazdy teren zaczyna się unosić. Z 600m wjeżdżamy na 1400m. Najpierw łagodnie a potem coraz bardziej ostro. Wstaje dzień. Ja wstaję na pedały. Szosa miejscami pełna dziur. Temperatura stabilna – koło 12 stopni. Lecimy trawersem. Po lewej przepaść i rzeka w dole. Za rzeką, w odległości około 5 km – ściany gór. To granica z Włochami. Krajobraz zmienia się na dość surowy. To Dolomity widać.
Ranek, czyli faza na kawę, żeby nie zasnąć na kółkach i pobudzić się do aktywniejszej jazdy. Nie ma na pokładzie albo nie wiadomo gdzie jest. Poszukiwania zorientowane na sklepy, kioski i kafejki, które właśnie się otwierają. Ale kawa to nic. Prawdziwa niespodzianka czeka na mnie w Obertillach, czyli na szczycie podjazdu. Chłopaki zadbali o urozmaicenie diety. Jest jajeczko, słodka bułka, dżemik, ciasto. Małe rzeczy, a dodają motywacji i radości z bycia tutaj.
Okazuje się, że przy naszym przystanku stacjonuje w hotelu kadra polskich biatlonistów, którzy ten region wybrali na obóz treningowy. Robert robi mi szybki masaż i spadam na dół.
Jedziemy na północ. W stronę najwyższych Alp austriackich. Dokładnie są to Taury. Ruch samochodowy się natęża. W końcu mamy sobotę i Austriacy oraz inne okoliczne nacje wybierają się w najciekawsze widokowo tereny. Dojeżdżamy do jakiegoś miasta u stóp Hochalpenstrasse i trafiamy na korek. Wyprzedzam oba auta i zaczynam się piąć. Doganiają mnie w trakcie pierwszej zmarszczki przed właściwym podjazdem na Hochtor (2502m npm). Stajemy na chwilę. Ubikacja, higiena, ubranie i w drogę!
Od teraz mam 1600m do podjechania i 35km dystansu. Czyli średnio 5%. Ostatnie 18 kilometrów to średnie nachylenie 8%, a miejscami mam 15%. Temperaturka w Obertillach była 14 stopni. Na podjeździe dochodzi do 33na wysokości 1900m npm. Potem spada i na Hochtorze jest tylko 18. I tak lajcik. Byłem przygotowany na temperatury w okolicach zera, śnieg na poboczu i śliski asfalt. Pogoda nas rozpieszcza!
Widoczność super. Widać przepiękne góry. U nas nie ma śniegu, ale tam w górze – jest. Nie mam czasu i możliwości, żeby się oglądać za widokami, ale i tak wrażenie jest. Muszę jechać uważnie, bo prędkość czasem spada do 7km/h, stabilność też, a wokół mnie mnóstwo motorów. Dobrze, że mam przełożenie 32 z tyłu z kompaktem z przodu. Daje radę.
Końcówka podjazdu jest całkiem trudna. Raz – z racji pokonanych już przewyższeń, dwa – z powodu kilkunastoprocentowych stromizm. Tu prędkość spada. 6…. 5…. nawet 4km/h. Wyprzedza mnie kolarz, ten z posklejaną lewą łydką. Jedzie całkiem żwawo. Niemiec to albo Austriak. Ja jadę swoje. Wreszcie tunel. Przy wjeździe napis „Hochtor 2502m npm.” W środku zimno i mokro. Za tunelem – postój. Zdobywam właśnie najwyższą przełęcz wyścigu!
Staję na szczycie. Łapie mnie atak kaszlu. Leszek mnie osłuchuje, płuca i oskrzela. Zjadam, wypijam i jadę dalej, czyli w dół. Następnie siodło i krótki odcinek pod górę. Na tym podjeździe zadyszka. Dziwna sprawa, wcześniej nie było takich efektów. Prawdopodobnie efekt infekcji. Dalej już zjazdy. Zjeżdżam na raty, bo dłonie nie mają siły, żeby dłuższy czas trzymać kierę przydużej prędkości. Potem wypłaszczenie. Telefon do Gosi, która śledzi moją pozycję i moich konkurentów prawie online przez 24h na dobę.
Przejeżdżamy w pobliżu Kaprun i Zell am See. Przypominają mi się wakacje z Gosią z 2004. Wojtkowi przypominają się Mistrzostwa Świata w MTB i anegdota z Anią Szafraniec. To wpływa motywująco. Dociskam na płaskim. Chłopaki w biegu łapią Mc Donalda, tzn. ekipa spycar’a organizuje jadło i dostarcza do pacecar’a. Widzę bułeczki, kurczaczki w aucie, ale mimo monotonii własnego żywienia (Ensure, banany, ryż, makaron, batony) nie mam chęci na ich specjały – wolę swoje.
Pod wieczór stajemy na toaletę między kontenerami na śmieci, zmieniamy Speca na Olsha i zaczynamy podjazd pod Gerlos. Byłem tam z Gosią. Taka góra z wodospadami. Robi się ciemno. Stok się zaostrza, robią się leśne serpentynki. Jadę od zakrętu do zakrętu licząc depnięcia w siodle 1,2,3…30 i w korbach, czyli na stojąco 1,2…20. Z głośników dobiega muza dostarczona przez Izę (Mia Twix). Gdzieś pod szczytem biwakuje jakiś kolarz, a na poboczach słuchać dzwonki krów. Spycar ostrzega, że mogą wychodzić na jezdnię.
Na górze stajemy i przebieram się w cieplejsze ciuchy. Potem pokonujemy szlabany i jazda w dół. Na zjeździe dość monotonnie i zasypiam na sekundę na prostej w dół gdzieś w okolicach osi jezdni, ale na swoim pasie. Od razu zjeżdżam na pobocze i biorę od Leszka dwie tabletki kofeinowe. O 23:40 Wojtek daje mi cel. Mam 50 kilometrów jazdy po płaskim, potem hotel, prysznic, łóżko a o 4:00 pobudka. Liczę, że koło 2:00 powinienem dotrzeć do hotelu. Marzy mi się ciepła kąpiel. Potem czeka mnie 1-2h snu. Taka wizja jest bardzo zachęcająca do szybkiej jazdy. Im szybciej będę jechał, tym dłużej będę spał.
Mijamy wypasione kurorty. Prawie Las Vegas. Olbrzymie góralskie chaty z bogatą iluminacją. Kasyna, dyskoteki… Dalej jedziemy na Innsbruck. Góralskie chaty zastępują salony samochodowe i supermarkety oraz galerie handlowe. Nawet w jakichś malutkich miasteczkach czy wioskach. Czuć bliskość większego miasta.
Wreszcie o 2:01 parkuję pod hotelem. Jestem szczęśliwy. Jacek prowadzi mnie do wejścia. Uwielbiam austriackie hotele. Elegancja, czystość, wypas. Wjeżdżamy windą. W pokoju czeka Robert z muzyką relaksacyjną. Leszek właśnie donosi czyste ciuchy do ubrania rano. Wchodzę pod prysznic. Ubieram się w piżamę. Kładę na łóżku. Czuję skurcze w stopach (Robert każe mi mówić „kurcze”). Masaż i trening autogenny. Re-we-la-cja. Jedno z przyjemniejszych wspomnień w życiu!