Wojtek, po ogarnięciu tematów przed snem, nastawia sobie budzik w telefonie i pokazuje mu, że ma snu 9 minut. Pobudka 4:00. Dla mnie to jest koło 1,5h. Wydaje mi się, że zbieram się szybko, ubranie się, wyjście z hotelu, szybka kawka… Jednak mijają trzy kwadranse. Przed jazdą Wojtek dokładnie określa mi cele pozostałe do zrealizowania. Dziś 4 górki, jutro kilometraż po płaskim. To jest droga do naszego sukcesu. Na rower wsiadam o 4:47.
Zaczynamy od błądzenia po Innsbrucku. W tym miejscu trasa ma styk z trasą do przejechania po pokonaniu zachodniej części Austrii. Ślad jest w kształcie ósemki. Trzeba uważać, żeby nie odbić na północny wschód w kierunku mety. My musimy na południowy zachód w kierunku naszej pierwszej dziś góry Kuhtai. Góra Krów lub Krowiarki, jak ktoś z teamu ją ładnie nazwał.
Jadąc przez Innsbruck przypominam sobie naszą lipcową wizytę z Gosią, Basią i dzieciakami. Wjeżdżaliśmy w tym samym miejscu. Widok skoczni narciarskiej. Właśnie w kierunku skoczni nawigujemy i zaczynamy podjazd pod coś, co jest przed Kuhtai’em. Jakiś poranny kolarz właśnie wyskakuje na trening w kierunku gór. Połyka mnie w szybkim tempie. Zazdroszczę… mieszkańcom Innsbrucku (jak się nazywa mieszkaniec Innsbrucku?) tego, że mogą sobie wyskoczyć na trening na Kuhtai. Mają ze 40km w jedną stronę i 1400m przewyższenia. I pewnie robią to szybciej niż ja teraz (3,5h). A ja sobie jadę i pogwizduję…
Po nie za dużej zmarszczce mamy zjazd. Do zrobienia na dziś sporo, więc na zjeździe nie ma op…alania. Lecę, ile się bezpiecznie da. Dało się 72,7km/h. To jest mój rekord na tym wyścigu a pacecar ma problemy z utrzymaniem mojego tempa. Tyle frajdy a teraz podjazd po krowią górę. Leszek ma ten podjazd w głowie (sam go robił kilka razy) i w książce o alpejskich podjazdach. Relacjonuje mi, kiedy co będzie, kiedy wypłaszczenie, kiedy maksymalne nachylenie itd. I kolejny rekord dziś – tu spotykam najbardziej stromy odcinek – 16% (przy podjeździe na Hochtor – 14%). Po drodze kawka. Wojtek mnie chwali, że jadę szybciej niż on szacuje. Na ostatnim etapie wyprzedzają mnie miejscowi kolarze. Jednego nawet doganiam, ale większość jest poza moim zasięgiem. Nie po 90 godzinach jazdy i pokonaniu 1500km. Na końcu podjazdu jest tunel – schronienie przed wstającym Słońcem.
9:30 melduję się na szczycie. Zakochuję się w tej górze. Bo ją zdobyłem w czwartej dobie epickiego maratonu. Bo w czasie jazdy przygrywają mi krowie dzwonki. Bo nigdy wcześniej nie widziałem góry tak opanowanej przez krowy (w Indiach jeszcze nie byłem). Bo krajobrazy są dziewicze i tak właśnie wyobrażam sobie góry w USA. Bo pokonuję właśnie siebie. Bo odkrywam coś nowego. Bo chciałbym tu kiedyś wrócić z Gosią i pokazać jej, jak tu jest pięknie.
Jesteśmy na 2020m npm. Jem, dzwonię do Gosi. Chłopaki mnie przebierają na zjazd. To już rutyna. Zdjęcie ciuchów spoconych na podjeździe i założenie cieplejszych na zjazd. Wokół nas źrebaki, krowy, ich kupy, dzwonki i pustynny krajobraz. Dzwonię do Gosi. Mówi mi, żebym jechał dalej, bo za 300m jest punkt kontrolny i pojawię się w statystykach. Pojawiam się na 17 miejscu.
A na zjeździe zupełnie inne krajobrazy. Od strony Otztal, na którą zjeżdżamy, jawi się kurorcik, dużo ludzi. Dostrzegam gościa z kilkuletnią córką. Oboje ubrani na turystyczno. W szczególności mała ma plecaczek całkiem wypchany. Normalnie mała turystka. Ciekaw jestem ich historii. Czy podeszli tu z jakiejś miejscowości na dole?
Zjazd mam nawigowany przez Jarka. Nieźle to wymyślił. Przez słuchawkę dostaję na bieżąco informację o następnym zakręcie. W którą stronę, ile stopni, czy ciasny. Bardzo to pomaga w szybkim pokonywaniu dystansu. Jest tego ze 20 km. Mimo serpentyn osiągam prędkości ponad 50km/h.
Po zjeździe robi się płasko, jak to po zjeździe. Godziny przedpołudniowe. Słońce się leje z nieba. Oczy mi się zaczynają kleić. Coraz więcej aut. Słabo się jedzie. Walczę ze snem i kiedy czuję, że zaczynam przegrywać, czyli głowa mi leci na kilka dziesiątych sekundy i wybudzam się wstrząsając głową, zarządzam postój na kawę.
Zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Z auta wychodzą Leszek, Wojtek i Jarek. Leszek mówi, że z racji mojego stanu zdrowia, jako lekarz, zaleca, żebym przerwał wyścig. Moja pierwsza reakcja to zignorowanie ostrzeżenia. Już od Grossglockner’a wiem, że jestem chory, mam podawane leki i nie powinienem się dalej ścigać. Rekomendacja jest stanowcza, poparta faktami i obrazem zagrożeń, jakie na mnie czyhają, jeśli postanowię kontynuować. Objawy mam od ponad 3 dób. Nie cofają się. To zapalenie oskrzeli. Dalsza jazda grozi obrzękiem płuc, zmianom w sercu, trwałym pogorszeniem kondycji, wizytą w szpitalu. Ja czuję się dobrze, dzięki adrenalinie, chęci walki, bliskości mety (zostało 650km, czyli 30% trasy), lekarstwom. Mam wystarczająco sił, motywacji i czasu, żeby dotrzeć na metę mieszcząc się w limicie i kończąc RAA, zdobywając honor, dyplom, statuetkę, kwalifikację na Race Across America…. Ale, co dalej? W Polsce czeka na mnie żona, dzieci… Mam skrócić sobie zdrowie dla jakiegoś certyfikatu? A plany kolarskie na kolejne sezony. Przecież celem jest RAAM. W Austrii świat się nie kończy.
Z minuty na minutę klaruje mi się w głowie bolesna, ale jedynie słuszna decyzja. To nie jest trudna decyzja. W takich momentach trzeba być racjonalnym. Chcę pokazać sobie i innym, że ultrakolarstwo to bezpieczny i zdrowy sport, jeśli tylko podchodzi się do niego odpowiedzialnie i nie robi się wyniku za wszelką cenę. To jest ten moment, kiedy mogę to pokazać. Decyzja łatwa, ale strasznie bolesna. Boli mnie, kiedy myślę o tym, że mam siłę a nie mogę jechać. Boli mnie że dziesiątki albo setki ludzi liczą na to, że dojadę do mety. Boli mnie że moja załoga będzie miała niedosyt nieukończenia wyścigu nie z ich winy. Boli mnie, że kilkuletni plan mi się trochę zawalił. Boli mnie, że inwestycja nie zakończy się pożądanym efektem. Boli mnie, że sponsorzy będą zawiedzeni. Boli mnie, że całoroczna praca nie zamieni się w 2200 a jedynie w 1550 kilometrów.
Na termometrze Garmina 46 stopni C. Pewnie dlatego, że w słońcu. Leszek proponuje, żebyśmy pojechali w jakieś zaciszne miejsce i na spokojnie zrobili ostateczny osłuch moich oskrzeli. Po 40 minutach dramatu ruszamy ze stacji. Spycar ma znaleźć jakąś dobrą miejscówkę na postój. Jadę szybko. Wiem, że osłuch potwierdzi przypuszczenia. Wiem, że właśnie pokonuję ostatnie kilometry najważniejszego wyścigu w roku.
Zjeżdżam w lewo na mały parking. Jest 12:05. Mija 97,5 godziny od startu. Bierzemy krzesełko i idziemy z Leszkiem kawałek dalej od huczącej szosy. Leszek słucha i powtarza, to co na stacji benzynowej.
Wracamy do ludzi.
Zaczynam mówić o wycofie.
Leszek opowiada o kwestiach medycznych.
Ja chcę mówić, ale nie mogę wydobyć głosu. Gardło mam zaciśnięte. Ledwo powstrzymuję łzy. Szkoda mi tej przygody i żal mi, że zespół nie doświadcza tego, co doświadczyłby na mecie. Wiem, że wszyscy by się cieszyli, gdybyśmy tam dotarli. Wiem też, że decyzja należy do mnie.
Ogłaszam ją nieporadnie a następnie wpadam każdemu w ramiona, żeby poczuć wspólnotę, podziękować za ich wielki wysiłek, pasję i zaangażowanie.
Wojtek mówi o tym, że za rok się odegramy. Strasznie mnie to cieszy wtedy i strasznie mnie to cieszy, kiedy to piszę. Mietkowi i Jarkowi, mówię, że ich kocham. Taka wyrypa jak RAA i takie zespolenie się na kilka dni w męskim wspólnym trudzie, to dobry moment na wyrażenie uczuć do ojca i brata. Dzwonię do Gosi. Potrzebuję jej w tej chwili. Słyszę w głosie żal, że nie wyszło, słyszę wsparcie. To mi teraz potrzebne.
To wszystko trwa prawie pół godziny. Teraz czas się ogarnąć. Przed nami przygnębiająca perspektywa podróży do St. Georgen. Podróży na tarczy.
Leszek dzwoni do organizatora i dopełnia formalności informując, że się wycofujemy. Jest 12:30.